Miejska partyzantka… ogrodnicza. Tak powstaje osiedlowa zieleń
„Guerilla gardening”, czyli partyzantka ogrodnicza, w naszym mieście ma twarz kobiety – ale nie młodej gniewnej wojowniczki, lecz starszej pani uprawiającej niczym Kandyd „swój ogródek” od wielu lat. Dziś nikt już nie pamięta, że niegdyś była to ziemia niczyja.
Jedną z takich sadzących bez prawa do gruntu jest pani Sabina Ciesielska, która narożnik ulic Kilińskiego i Legionów zazielenia od 1990 r. Nie jest to jej jedyna zasługa dla okolicy. Zakładała ogrody dla tych, którzy ją o to prosili i dając przykład, zaraziła kolejne mieszkanki okolicy zajmowaniem „ziemi niczyjej” dla kwiatów i krzewów. Z rąk prezydentów odbierała liczne nagrody za ukwiecony skrawek ziemi, którego nikt nie chciał, gdy wprowadzała się do tego bloku. Dziś nie ma już sił na prowadzenie różanego ogrodu, więc wzięła się za formowanie iglaków i ciekawe odmiany bylin.
Czym jest ogrodnictwo partyzanckie (ang. guerilla gardening)?
– Jest to forma akcji bezpośredniej polegająca na prowadzeniu prac ogrodowych na terenie, do którego ogrodnik nie ma praw własności – czytamy w Wikipedii – Tego rodzaju prace prowadzone są na ogół w miejscach publicznych – opuszczonych i zaniedbanych lub będących własnością prywatną, lecz noszących znamiona porzucenia przez właściciela. Partyzancko uprawiane tereny zielone są porządkowane, a następnie obsiewane lub obsadzane roślinami użytkowymi jadalnymi lub ozdobnymi.
Partyzantka u młodszych pokoleń ogranicza się do facebookowej strony i wystąpień w dziennikarskich tekstach. Prawda jest taka, że łatwo jest posadzić, jednak trudniej w naszym mieście o utrzymanie takiej zieleni. Trzeba ją pielić i podlewać, a publicznie dostępnej wody w mieście jest jak na lekarstwo. Trzeba jednak przyznać, że pierwsze partyzanckie pnącza przy ekranach Trasy Średnicowej Północnej posadzili cywile. Niestety, ścięli je kosiarze. Nie tylko te zresztą – te posadzone przez miasto również bywały ścinane. Warto przypomnieć, że gdyby nie nacisk społeczników, w tym Marcina Łowickiego, ekrany do dziś pozostałyby puste. Wykonawca miał je obsadzić bluszczem, ale w końcu zrobiło to miasto. Dziś ich zdjęcia pojawiają się na miejskich stronach internetowych jako zielona atrakcja miasta. Jedną z emanacji partyzantki jest doroczny Światowy Dzień Siania Dyni w Miejscach Publicznych. Zazwyczaj obchodzony po „zimnych ogrodnikach” – w połowie maja. W tym roku był to 16 maja. Nie szalejąc nadto po mieście, sama wetknęłam kilka ziaren dyni sąsiadowi do kompostownika. Zdziwi się za parę tygodni! Prawdziwa ogrodnicza partyzantka w Toruniu ma jednak inne oblicze – najczęściej seniorki, która pieczołowicie dba o kilka metrów przed własnym domem.
Do tego rysopisu pasuje zdecydowanie pani Sabina Ciesielska. Kiedy zaczęła się jej przygoda z ogrodnictwem? Okazuje się, że niedługo minie 30 lat jej zazieleniania i ukwiecania terenu przed blokiem.
– Założyłam ogród w 1990 r., wtedy się tu wprowadziliśmy – wspomina Sabina Ciesielska. – Wcześniej był nieogrodzony, budynek miał być wolnostojący. Prosiłam męża, żeby poszedł do spółdzielni i spółdzielnia się zgodziła, żeby to ogrodzić i stało się ogrodem. Na początku był to ogród różany. Niestety, nocą złodzieje ścinali mi róże, dlatego musiałam go przekształcić na iglaki. Teraz je profiluję i mam kwiaty kwitnące. Mam również powojniki, różowe i lilowe. Sąsiadka miała również różowo-biały, ale zmarniał w cieniu. Lubię mieć co roku kwiaty również na balkonie. I teraz już cały nasz budynek je ma, bo sąsiadki też pozakładały.
Poszarpane i wygniecione kwiaty są specjalnością miłośników mocnych trunków, którzy wręczają je nowożeńcom podczas tzw. bramy. O ich pochodzenie nikt podczas takiego święta nie pyta. Pewnie nie raz były wyrywane i z tego przedogródka. Pasja pani Sabiny jest inspirująca nie tylko w zakresie balkonów. Wskutek współpracy sąsiadek z ulicy obok kawałek nieużywanego klepiska z uschniętym drzewem został uporządkowany, a w tym roku zakwitły na nim pierwsze dzikie róże. To nie koniec!
– Dzięki temu, że zaangażowałam się w działalność Zielonego Torunia, grupy Społecznych Opiekunów Drzew, zostałam zachęcona do zaanektowania kawałka terenu pod blokiem – mówi Iwona Liegmann, malarka i pedagożka, która mieszka w okolicy. – Zostałam zasypana sadzonkami od innych ogrodniczek. Ten skrawek zieleni to moja ostoja relaksu. Pomimo noszenia wody z drugiego piętra już po pierwszym dniu uzależniłam się od dbania o ten skrawek. Dla mnie to taki symbol wolności zieleni. Po proteście w sprawie wycinki w alei św. Jana Pawła II hejterzy pytali nas, ile roślin, drzew sami posadziliśmy, o ile sami dbamy. Zapraszam ich do wieczornego podlewania w takich temperaturach. Poczują ciężar odpowiedzialności. A panią Sabinę i jej ogródek uwielbiam! Zawsze jej gratuluję, gdy ją widzę.
Pod kamienicą parę domów dalej rosną ogromne berberysy, które dziś bardziej przypominają drzewa. I one wyszły spod ręki pani Sabiny.
– Zakładałam ten ogród, sadziłam krzewy i iglaki oraz róże na prośbę właścicielki mieszkania, pani Doroty – przyznaje ogrodniczka. – Zakładałam też ogród w Złotorii i pracowałam tam przez kilka lat. A te berberysy to trzeba już by było przyciąć!
Przedogródki takie jak te były kiedyś specjalnością wsi Mokre, a później Mokrego Przedmieścia. Niemieckie „Vorgarten” składały się zawsze z werandy obsadzonej winoroślą pachnącą. Ich zadaszenia wieńczyły laubzegowe wycinanki w kształcie fantastycznych stworów lub kwiatów. Sadzono tu malwy, piwonie, ale prawdziwą toruńską specjalnością były mieczyki i dalie. Toruńskie przedwojenne katalogi ogrodnicze są tu kopalnią wiedzy na temat ogrodowych zwyczajów naszych pradziadów. Mieliśmy własne odmiany tych kwiatów hodowane na Mokrem w zakładach Hozakowskich i Hentschla. Upamiętniały Toruń, Kopernika, rocznice miejskie, a nawet sławnych pilotów, jak Żwirko i Wigura. Nosiły nazwy „Sława Torunia”, ale również „Torunianka”, „Kardynał prymas Hlond”, ale nawet, jak gladiola z 1937 r., „Rakieta”… A skąd u pani Sabiny ta fachowość i rozmach? Żeby umieć tak wypielęgnować, założyć i skomponować ogród, trzeba mieć doświadczenie i fach w ręku.
– Nie jestem ogrodniczką z wykształcenia – wyjaśnia pani Sabina. – Odziedziczyłam fach właściwie po ojcu. Był nauczycielem na wsi, w Zbójnie. Miał cztery ogrody: dwa kwiatowe, warzywny i czwarty dla pszczół. Moja mama się tym nie zajmowała, była zajęta wychowywaniem dzieci. Miała też dużo pracy, bo u nas w domu odbywały się tzw. nauczycielskie konferencje, organizowała gościny. Mój tata zginął w Rypinie w „Domu Kaźni”. Leży w Skrwilnie, tam, gdzie 2,5 tysiąca zamordowanych Polaków. Nazywał się Stanisław Mackiewicz. Mam piętnaścioro wnucząt i dziewięcioro prawnuczat, głównie dzięki synowi. Gdy pracuję w ogródku, nieraz niewiele zrobię. Wielu ludzi przechodzi, chwali, pyta się, prosi o poradę.
W domu naszej ogrodniczki znajdują się dyplomy i puchar, które zdobywała w konkursach. Zajmowała miejsca w „Toruniu w kwiatach” i wielu innych tego typu. Puchar, który zajmuje honorowe miejsce w domu, otrzymała w 2002 r. Wręczał go jeszcze prezydent Wojciech Grochowski. Rok później odbierała już nagrodę od prezydenta, któremu jako prezesowi spółdzielni zajęła skrawek terenu. Nikt przez te lata nie przypuszczałby, że te wszystkie nagrody zebrało miejsce, którego powinno nie być.
Gdy rozmawiałam z panią Sabiną, za płotem przechodził kosiarz ze spółdzielni. W trakcie najgorszych upałów zabrał się za koszenie ledwie żywego trawnika. Przejechał się po winobluszczu, który nasza bohaterka podwiązywała od wielu lat, by piął się po nieczynnej latarni. Skosił. Na szczęście pnącze było już wpółumarłe, bo wcześniej „zadbali” o nie robotnicy budowlani.
– Panie, co pan robisz? – zawołałam w panice.
– A tam to i tak suche, czego pani chce. Ja robię – odpowiedział kosiarz, przerzucając sprzęt z ramienia na ramię.
– Pani da spokój, oni tną, jak chcą, i tak już chore było. Posadzimy co innego – pocieszyła mnie pani Sabina.
Musimy jej zaufać. Doświadczenie i cierpliwość są tu najlepszą rekomendacją.
Comandante verde
18 listopada 2019 @ 02:14
Zrozumiałe jest, że takie osoby jak pani Sabina zasługują na szacunek i uhonorowanie ich działalności. Ale dlaczego przy okazji obniża się wkład innych, tak się składa, że młodszych? Na przykład takim tekstem – „Partyzantka u młodszych pokoleń ogranicza się do facebookowej strony i wystąpień w dziennikarskich tekstach.” O_o Starsza pani uprawia partyzantkę ogrodniczą i nie działa na Facebooku. O.K. Więc gdy ktoś młodszy działa na Facebooku i występuje w dziennikarskich tekstach, to dowód, że nie uprawią zieleni w mieście? W Toruniu (i nie tylko) działają też młodzi ludzie, którzy nie dopominają się jakichś splendorów ale również zasługują na szacunek za to, co robią dla Ziemi i zieleni swoimi metodami. Nawet edytują hasło w Wikipedii, które jest tu cytowane. Partyzantka ogrodnicza łączy przeróżnych ludzi, a zamiłowanie do zieleni we wspólnej przestrzeni jest płaszczyzną tego połączenia. Niestety, jak widać po rozróżnieniu – na młodych i starych, na pojawiających się w mediach i nie pojawiających, na używających Facebooka i nie używających – jak się bardzo chce, to można nawet w tym próbować dzielić ludzi. Wszak to Polska…
Anna Zglińska
18 listopada 2019 @ 15:16
Szanuję Pana działalność, panie Witoldzie, natomiast wydaje się, że komentarz wynika z niezrozumienia specyfiki miasta. Proszę mi pokazać, gdzie młodzi (tj. w wieku produkcyjnym) coś sadzą w Toruniu. W Toruniu jesteśmy i to portal dla torunian w końcu. Specyfika miasta jest taka, że miejscy partyzanci ogrodniczy liczą tu z górą sztuk i wszystkich znam. Mamy również jeden martwy facebookowy profil w tym temacie i koniec. Nasze miejskie ogrodniczki mają lat 65+ i póki co na zmianę się nie zanosi.
Miejska ogrodniczka
4 lipca 2019 @ 16:17
Wielkie brawa dla Pani Sabiny.?????????
Mar
4 lipca 2019 @ 09:15
Ale superfajna babka! 🙂
Aga
3 lipca 2019 @ 14:19
Pani Sabina Ogrodniczka Wojowniczka ! Dziękujemy! Od lat jak przechodzimy obok Pani ogrodu podziwiamy i buzie same się uśmiechają! Zdrowia i szczęścia dla Pani!!!!