Wybory w czasach koronawirusa. „Diabeł tkwi w szczegółach” [3 PYTANIA DO]
O wątpliwościach, jakie wiążą się z wyborami prezydenckimi w formule głosowania korespondencyjnego rozmawiamy z dr hab. Bartłomiejem Michalakiem, prof. UMK na Wydziale Nauk o Polityce i Bezpieczeństwie, członkiem Zespołu Ekspertów Wyborczych Fundacji im. Stefana Batorego.
Sejm w poniedziałek wieczorem przyjął ustawę o głosowaniu korespondencyjnym. Dla przyszłych wyborców kontrowersyjny wydaje się zwłaszcza zapis o groźbie grzywny lub kary więzienia za przetrzymywanie karty do głosowania poza lokalem wyborczym. Czy wyborcy rzeczywiście mają się czego obawiać?
Na początku trzeba zwrócić uwagę na fakt, że proces legislacyjny wciąż trwa. To nie jest jeszcze obowiązujące prawo, nie wiadomo, czy będziemy głosować w ten sposób. Dynamika sytuacji jest na tyle duża, że za chwilę to zagadnienie może stać się nieaktualne. Na chwilę obecną nie ma nawet podstawowych założeń aktów wykonawczych do projektu. Rozumiem ten przepis w ten sposób, że intencją ustawodawcy nie było karanie wyborcy za taką sytuację, tylko chodziło o przeciwdziałanie sytuacjom skupowania lub „przechwytywania” kart od innych wyborców w celu wpływania na wynik głosowania. Jednak literalne brzmienie przepisu może prowadzić do formułowania obawy, że nieodesłanie karty do głosowania, naraża na odpowiedzialność karną. Oczywiście, byłaby to sytuacja absurdalna, która de facto zmuszałaby nas do udziału w głosowaniu korespondencyjnym. Całościowa ocena tej regulacji jest jednak utrudniona, bo tak jak mówiłem, nie znamy jej aktów wykonawczych. To tylko pokazuje, że była ona przygotowana bardzo szybko i na kolanie. Zmiany wyborcze tej rangi nie powinny być procedowane w ten sposób. W mojej opinii, wybory powinny zostać przesunięte. Przemawia za tym przede wszystkim fakt ograniczenia praw obywatelskich w obecnej sytuacji, przy czym nie twierdzę, że jest to bezzasadne. Prawa obywatelskie mogą być ograniczane tylko w stanach nadzwyczajnych i taki stan teraz mamy, tego chyba nikt nie kwestionuje. W związku z tym, skoro de facto mamy stan nadzwyczajny, to powinien być on także wprowadzony de iure. Konstytucja mówi wyraźnie, że w czasie stanu nadzwyczajnego i trzy miesiące po nim nie przeprowadza się wyborów.
Wybory prezydenckie powinny być powszechne, równe, bezpośrednie i powinny odbywać się w głosowaniu tajnym. Prof. Ewa Łętowska zwróciła ostatnio uwagę, że w przypadku wyborów korespondencyjnych żaden z tych warunków nie może być zachowany. Czy rzeczywiście w formule korespondencyjnej nie jest możliwe przeprowadzenie powszechnych wyborów?
Sprawa nie jest jednoznaczna, wszystko zależy od szczegółowych rozwiązań. Zasada powszechności zostałaby zachowana, jeżeli operator pocztowy dostarczyłby wszystkim wyborcom karty do głosowania zgodnie z miejscem ich faktycznego zamieszkania. Przy tej skali przedsięwzięcia z pewnością pojawią się problemy natury logistycznej. Pojawia się poza tym pytanie, co z wyborcami, którzy nie posiadają adresu, z osobami bezdomnymi? W normalnych wyborach mają oni możliwość dopisać się do spisu wyborców w wybranym obwodzie. Pod jakim adresem mają odebrać pakiet w tej sytuacji? Formuła korespondencyjna pozbawia wyborców bezdomnych możliwości zagłosowania. Kolejna kwestia to wyborcy w szpitalach. Można sobie wyobrazić sytuację, że pakiety do głosowania zostałyby przysłane na adres szpitala. Pytanie jednak brzmi, czy administracja szpitala, która ma teraz inne priorytety, stanie na wysokości zadania? Kolejna wątpliwość, to Polacy za granicą. Operatorzy pocztowi innych krajów już wyrażają wątpliwości, czy będą w stanie dostarczyć wszystkie przesyłki na czas. Może to stanowić realną przeszkodę w głosowaniu wyborców za granicą.
A jak wygląda kwestia zasad równości i tajności? Na chwilę obecną nie ma np. obowiązku wrzucania pakietu do skrzynki przez osobę, która go wypełniła. Na tym tle mogą pojawić się nie tylko nadużycia, ale i zwyczajnie błędy ludzkie.
Mówimy o 30 milionach wyborców. Nie ma możliwości, żeby błędy się nie pojawiły. Po raz kolejny ten problem rozbija się o kwestie logistyczne. Wszystko zależy od tego, czy pakiety rzeczywiście trafią do konkretnych wyborców, którzy jednoznacznie będą mogli zidentyfikować się przed komisją wyborczą. Wyborca ma być identyfikowany na podstawie podpisanego oświadczenia o osobistym i tajnym głosowaniu. Procedura przewiduje wykorzystanie dwóch kopert. Do jednej wkłada się tylko kartę do głosowania, a do drugiej kopertę z kartą i podpisane oświadczenie. Komisja na podstawie oświadczenia odznacza, że dany wyborca zagłosował, a małą kopertę z kartą wrzuca do urny. W teorii system wydaje się być szczelny. Nikt nie może głosu powiązać z wyborcą. Diabeł tkwi jednak w szczegółach, związanych z elementami pośredniczącymi. Chodzi o moment wrzucania kopert do skrzynki czy przekazania ich zawartości do komisji. Nie wiemy, jak będą chronione skrzynki, w jaki sposób pakiety będą przekazywane do komisji, co w sytuacji, gdy koperty ulegną zniszczeniu lub zagubieniu. Niewątpliwe jest tutaj ryzyko i system tego ryzyka nie niweluje. W przypadku głosowania korespondencyjnego w normalnym trybie, pakiet musi trafić do rąk konkretnego wybory i wymaga to pokwitowania. Teraz taka sytuacja nie jest możliwa. Jak sprawdzić, czy jeden pakiet trafił do jednego, uprawnionego wyborcy? Skąd pewność, że listonosz się nie pomyli, że inna osoba nie przechwyci pakietu? To jest realne zagrożenie, które przez skalę zjawiska może stać się poważnym problemem. Można sobie wyobrazić sytuację, że ktoś będzie próbował oddać głos dwa razy. Numer PESEL to nie jest informacja trudna do zdobycia, można ją „wyciągnąć” chociażby z KRS-u czy innych zbiorów danych. Nie ma możliwości, żeby komisja wyborcza sprawdziła autentyczność podpisu wyborcy. Pozostaje jeszcze kwestia uczciwości członków samych komisji wyborczych. Problemy się mnożą, a to i tak jest tylko wierzchołek góry lodowej.