Demokracja po bydgosku [FELIETON]
Wybory samorządowe za nami. Na pierwszych sesjach spotykają się radni sejmików, powiatów i gmin. Początek ich pracy wygląda trochę tak jak pierwsze, tzw. organizacyjne, zajęcia w szkole czy na studiach. Trzeba wybrać przewodniczącego i wiceprzewodniczących rady, którzy na bieżąco będą kierować jej pracami.
Zasadą, dość powszechnie stosowaną, jest to, że funkcję przewodniczącego sprawuje radny z klubu, który ma samodzielną lub stworzył z koalicjantami większość w radzie. Natomiast wiceprzewodniczącymi zostają proporcjonalnie przedstawiciele wszystkich, o ile się da (niekiedy zabraknie miejsca dla najmniej licznych), sił politycznych.
Podobnie wygląda to w Sejmie. Marszałek jest z PiS, a swoich wicemarszałków poza klubem PiS mają także PO, Nowoczesna i Kukiz’15.
Zgodnie z tą zasadą od zawsze funkcjonuje Rada Miasta Torunia. Każdy klub w poprzednich i obecnej kadencji, bez względu na to, czy był życzliwy, czy opozycyjny wobec prezydenta, miał swojego wiceprzewodniczącego rady. Podobnie rzecz ma się w sejmiku wojewódzkim. Od dawna rządzi w nim PO i PSL, ale radny z PiS jest wiceprzewodniczącym rady sejmiku.
Ktoś zapyta, dlaczego o tym piszę. Przecież to takie oczywiste. Jak się okazuje, nie jest to takie oczywiste dla wszystkich. W Bydgoszczy, która w dniu, kiedy zebrała się na pierwszym posiedzeniu tamtejsza rada miasta, była wyjątkowo najzimniejszym miejscem w Polsce (deklasując nawet bezkonkurencyjne zwykle Suwałki), po raz kolejny (podobnie było w dwóch poprzednich kadencjach: 2010-2014, 2014-2018) nikt z PiS wiceprzewodniczącym rady miasta nie został.
Toruń to generalnie miasto z klasą. Choć to, że szanuje się w nim dobre obyczaje demokratyczne w radzie miasta, jest nie tyle przykładem klasy, co normalności. A Bydgoszcz… cóż…