Góra nie zabije człowieka
– Jestem świadomy ryzyka. Jednocześnie wierzę, że jestem tak wielkim tchórzem, że zrezygnuję z każdej sytuacji, która może mnie przerosnąć – mówi himalaista Rafał Fronia. O swojej najnowszej książce „Rozmowa z Górą”, wyprawie na Manaslu i rozstaniu z bliskimi rozmawia z Michałem Ciechowskim
O czym rozmawia się z górą?
Sama rozmowa jest metaforą, nie siedzę przed górą i nie gadam do niej. To bardziej przemyślenia, głębsza analiza tego, co znajduje się w głowie. To okazja, by odpowiedzieć sobie na pytanie: „Co jestem w stanie poświęcić dla Góry?”. Piotr Trybalski w swojej książce pisze „Wszystko za K2”. Ja nie jestem w stanie wszystkiego poświęcić górze. Nie zaryzykuję życia, palców, relacji w rodzinie. Jeżeli żona powie: „Jedziesz na K2? Okej, wystawiam walizki”, to ja wtedy nie jadę. Góry ułatwiają, a nie utrudniają życie.
Pisząc o górze, zawsze akcentujesz ją wielką literą. Dlaczego?
W każdym liście, w bezpośrednim zwrocie do adresata, „Ty” piszemy z wielkiej litery. Ten szacunek mam także do każdej góry, bo wiem, że tam wysoko dużo się może wydarzyć, a brak szacunku to lekceważenie, a to prowadzi do nonszalancji.
Himalaiści mają silne charaktery?
Przede wszystkim trudne. Jesteśmy wielkimi indywidualistami. Góra obnaża charaktery, obnaża z fałszu. Tu nie ma miejsca na teatr, który obserwujemy na co dzień. Stykając się ze ścianą, robimy się malutcy. W książce trochę odzieram nas z bycia tylko lodowymi wojownikami i pokazuję nas, mnie jako normalnych ludzi, ale staram się nie oceniać tego, co w górach robili moi koledzy.
Nie każdy z góry wraca. Jak wygląda moment, w którym do obozu dociera informacja, że ktoś już nie zejdzie?
Na szczęście nie miałem sytuacji, w której ginie mój partner. W książce opisuję historię dwóch Irańczyków, z których jeden nie powraca z ataku szczytowego. Byłem pierwszą osobą, która spotkała himalaistę po tragedii jego partnera, który był jego bratem. Co się wtedy czuje? Przede wszystkim bezradność. To nie zmienia jednak naszej determinacji w walce. Nie bagatelizujemy tego, ale mamy świadomość, że wypadki też się zdarzają.
Mówisz: „siedmiokrotnie wyrwałem się w górach śmierci”.
Nie lubię o tym mówić. W góry nie jedziemy szukać śmierci, szukamy tam życia.
Kolejne wyjazdy nie są proszeniem się o śmierć?
Jestem świadomy ryzyka. Jednocześnie wierzę, że jestem tak wielkim tchórzem, że zrezygnuję z każdej sytuacji, która może mnie przerosnąć. Determinacja w zdobyciu szczytu powinna mieć swoje granice. Człowiek, który przekracza swoje możliwości, popełnia błąd. U podłoża większości wypadków w górach leży właśnie błąd ludzki. Góra nie zabije człowieka, kiedy będzie on zachowawczy i rozważny. Choć czasami i mnie zdarza się iść po bandzie.
Jak reagują na to bliscy?
W rodzinach himalaistów jest różnie. Ja dla gór niczego nie poświęciłem – ani małżeństwa, ani życia prywatnego, ani firmy. Natomiast wielu moich kolegów niestety tak. Małżeństwa się rozpadają, ponieważ żony nie są w stanie wytrzymać rozłąki i wielu stresowych sytuacji. Ja się z żoną dogadałem, choć sytuacje były różne. Przed K2 jej opór był duży.
Żegnacie się przed każdą wyprawą?
Oczywiście. Jestem świadomy tego, co może się podczas takiej wspinaczki wydarzyć. Przed wyjazdem robię porządek w papierach czy w finansach. Porządek muszę mieć nie tylko na biurku, ale także w głowie. Jak będzie bałagan, to tam w górach narastające w myślach problemy eskalują.
Czysta głowa jest ważniejsza od twardości mięśni?
Zdecydowanie, najważniejszym mięśniem w górach jest mózg. Są tacy sportowcy, którzy trenują codziennie, a są i tacy, jak Krzysztof Wielicki, którzy mówią: „ja w życiu nie przebiegłem kilometra”.
Mimo wielkich chęci, szczytu Manaslu nie udało się zdobyć.
Założeniem każdego wyjazdu jest zdobywanie, a nie zdobycie. To „niepowodzenie” przestało być dla mnie problemem. Kiedyś był to duży zawód, teraz rozumiem, co jest tak naprawdę dla mnie ważne. Najważniejsze jest życie.
O czym się myśli, wracając ze szczytu?
W „Anatomii Góry”, mojej poprzedniej książce, opisuję moment, w którym przychodzi radość ze zdobycia szczytu. To nie jest ta sama radość, kiedy jesteśmy na szczycie czy już po zejściu do bazy i po powrocie do kraju. Idąc, myślałem o tym, że jak wpadnę do szczeliny, to mi nie zaliczą szczytu. A idąc samotnie pod górę, w stromym kuluarze i w ścianie, wiedziałem, że nie mogę umrzeć. Nie mogę, bo mam marzenie – nigdy nie widziałem foki na bałtyckiej plaży! I to mnie trzymało przy życiu. Strasznie irracjonalna myśl.
Która góra teraz cię wzywa?
Jedziemy na Nanga Devi. Bardzo trudna góra. Nie będziemy mieli łączności, ponieważ Hindusi nie zezwalają na używanie telefonów satelitarnych. Wyruszamy jak przed laty nasi dziadowie. Wracamy 7 lipca.