Jak wyglądały święta przed wojną? Rozmawiamy z Sylwią Dullin
Miłośnikom dawnego Torunia pani Sylwii Dullin przedstawiać nie trzeba. Mieszka w rodzinnej kamienicy na rogu św. Jakuba i Rynku Nowomiejskiego niemal przez całe swoje życie i jest skarbnicą wiedzy o historii tego miasta. Część swojej wiedzy spisała w książce „Toruńskie Nowe Miasto i jego mieszkańcy we wspomnieniach”. My zapytaliśmy ją o świąteczno-noworoczne opowieści sprzed lat.
Przed wojną byłam tylko dzieckiem. Dziś sama się sobie dziwię, że tyle zapamiętałam z tego, co mówili dorośli. Musiałam mieć wielkie uszy – śmieje się pani Sylwia Dullin w swoim mieszkaniu, z którego widać cały Rynek Nowomiejski. – Moje dzieciństwo było szczęśliwe, a święta, dopóki nie wybuchła wojna, były piękne.
Sklepy wówczas, owszem, były ubrane, ale ulice nie. Choinki – tak jak dziś stoi na Rynku – nie było. Witryny sklepowe zresztą tradycyjnie dekorowały się z okazji świąt, np. podczas Bożego Ciała, wszystkie na trasie procesji były ustrojone. Taka tradycja. Julius Buchmann miał wielki sklep ze słodyczami przy Mostowej, koło Domu Pana. Ten sklep był jeszcze sprzed I wojny światowej. Tam były najlepsze słodycze i czekolady oraz wyroby, jakie tylko kto sobie zażyczył. Jak się wchodziło na Szeroką, to cała ulica pachniała czekoladą… Buchmann nie potrzebował mieć żadnych szyldów, bo już gdy dochodziło się w okolice Mostowej, było czuć piękny zapach czekolady. To nią, a nie piernikami pachniał wtedy Toruń.
Na święta zjeżdżała się cała rodzina, trzy córki z zięciami i tylko jedną wnuczką. Byłam tylko ja w całej rodzinie, cudowne dziecko. Przed świętami babcia piekła wielkie blachy drożdżówki. Wstawała o godz. 4.00 i rozrabiała wielką michę ciasta. Potem kładło się to w pierzyny w łóżku i przykrywało białą serwetą, żeby ciasto rosło. Potem się je wyjmowało, kładło na blachy i znów odstawiało do wyrośnięcia. Dopiero gdy drożdżówka urosła na blachach, to sypało się ją kruszonką z masłem i cukrem. Gdy kruszonka zaczęła się na tym cieście lekko wchłaniać, to blachy owijało się białym płótnem i zanosiło się do Kwiatkowskiego. On miał tu na rogu piekarnię i wypiekał też ciasta ludziom. Odbierało się potem od niego dzień przed wigilią i wstawiało do salonu.
Podczas kolacji przy każdym talerzu leżała choineczka, a na stole w półmiskach ryby w galarecie, smażone śledzie, śledzie w śmietanie. Był też talerz „dla wędrowca”. Do godz. 12.00 zresztą obowiązywał post. Najstarszy z rodu – gospodarz lub gospodyni – dzielił się opłatkiem przed wieczerzą. U nas była to babcia, życzyła pomyślności, zdrowia. Wcześniej zapalało się również choinkę, pod którą leżały prezenty. Do wojny moja ulubiona lalka i ukochany prezent to była Ercia. A wie pani, że na ul. Żeglarskiej, na piętrze, był specjalny sklep, taki szpital dla lalek? Były osobno rączki, nóżki, główki. Gdy ktoś chciał lalkę naprawić lub kupić, to tam się udawał. Moja Ercia mówiła „mama” i miała włoski, długie warkoczyki i z 70 cm wzrostu. Niemcy ją zabrali. A potem była Jadzia, ale to już inna opowieść…
W grudniu moja lalka, Jadzia będzie obchodziła 80. urodziny – zaczyna swoją drugą opowieść wigilijną Sylwia Dullin. – Przed wojną mieszkaliśmy krótko w Chełmży. We wrześniu byłyśmy ewakuowane razem z mamą na wschód, na Wołyń. Tam tułałyśmy się z wioski do wioski, aż do połowy października, kiedy mama zdecydowała przedrzeć się przez granicę z powrotem do domu przez Łomżę i Ostrołękę. Zima zastała nas w Warszawie. Nocowałyśmy w piwnicach Pałacu Królewskiego. Dla uciekinierów wyłożono je słomą i tam, pokotem spali uciekinierzy. Tam, w tak prymitywnych warunkach, pomiędzy ludźmi, pewna kobieta urodziła dziecko, córkę. Dała jej na imię Jadzia. Tak mi się to spodobało, że za ostatnie pieniądze mama kupiła mi lalkę, której dałam też na imię Jadzia. To był mój gwiazdkowy prezent, ponieważ do domu dotarłyśmy właśnie w wigilię. Niedawno przeszła remont, bo jej główka odpadła.
Wracając, próbowałyśmy zapukać do drzwi naszego dawnego mieszkania w Chełmży, ale tam mieszkała już straszna Niemka. Mama prosiła o to, żeby dała nam cokolwiek z dawnych rzeczy. Stałyśmy przed drzwiami, wygłodzone, w okropnym stanie, cały czas w letnich ubraniach, w których uciekałyśmy we wrześniu. Było -40 stopni, straszna zima. Mama prosiła o mój płaszczyk, czy cokolwiek z naszych rzeczy. Ta cholerna szwabka przez drzwi podała nam okulary przeciwsłoneczne i nożyce. Wróciłyśmy więc do babci, nie mając pewności, czy mieszka nadal przy Rynku Nowomiejskim, czy Niemcy ją wyrzucili. W nocy dotarłyśmy na Dworzec Główny w Toruniu. Było już po godzinie policyjnej, więc żołnierz pod karabinem przeprowadził nas przez most. Stanęłyśmy pod domem. Mama zawołała po niemiecku „Mutti”, a mnie kazała krzyczeć „Oma”. Usłyszała nas gospodyni. Wpuściła.
Trudno sobie wyobrazić, w jakim stanie wróciłyśmy do domu. Gdy potrząsałam głową, sypały się z niej wszy. Byłyśmy niedożywione, a nasze ciała pokrywały wrzody, w których również gnieździły się wszy. Jedyne, co udało się tego wieczora zdziałać, to spalić całe nasze ubrania w piecu. A od rana zaczęło się szorowanie włosów za pomocą nafty.
W mieszkaniu babci Czechak schronienie znalazły już ciotki: Wanda ze sporo starszym od siebie mężem i samotna już Stacha. I tak tutaj, w tym całym kołchozie, mieszkałyśmy. Podczas okupacji wigilia była bardzo skromna. Było ciasto z marchwi, marmolada z buraków, ziemniaki gotowane w mundurkach, polane czarnym olejem rzepakowym. Tyle babcia miała, takie urządziła święta dla siebie, gdy wróciłyśmy z Wołynia. Babcia nie planowała dużej wigilii, nie wiedziała, że wrócimy. Od nauczycielki, która wróciła wcześniej, usłyszała, że nie żyjemy.
Kolejne święta nie były weselsze. Nie przyzwyczailiśmy się do tego, że wszędzie mieszkali Niemcy, że oni prowadzili wszystkie sklepy, a polskie rodziny powyrzucano z mieszkań. Tylko Hoffmann i jego cukiernia zostali, pod numerem 12. W tamtą pierwszą wigilię ojca z nami nie było. Wrócił z mobilizacji do Torunia głodny i bosy. Kilka dni później został aresztowany i razem z resztą mężczyzn trafił do Fortu VII, potem do Stutthofu, a następnie do Sachsenhausen.
Po świętach był czas na bale sylwestrowe i one miały swój porządek przed wojną. Każdy wiedział, że lekarze urządzali swój bal w Izbie Rzemieślniczej. Moja ciotka Stacha była wyjątkową osobą, nie była piękna, ale miała w sobie to „coś”, co powodowało, że mężczyźni zakochiwali się w niej od pierwszego wejrzenia. Po roku od śmierci jej pierwszego męża znajomy oficer wraz z „żoną-ciotką” (tak, proszę pani, wtedy też się zdarzały takie rzeczy), zaprosili ją na bal sylwestrowy w Dworze Artusa. To był mniej więcej 1935 r. I tam był przyszły mój wujek, Janek Gustowski, kapitan saperów. Z narzeczoną… W Nowy Rok, o godz. 11.00, był już z kwiatami u mojej babci, prosić o rękę córki. Oj tak, ciotka była wyjątkowa… Miała w sobie to „coś”. Każdy z moich kolegów mówił: „żebyś ty była taka, jak ciotka Stacha”. Ona miała przecież 76 lat, gdy umierała!
Kapelusze na wyjątkowe okazje kupowało się u Gembarskich. Mieszkały na początku ul. Szerokiej i to były siostry. Najlepszą krawcową była pani Kowalska. Mieszkała na pierwszym piętrze przy ul. Królowej Jadwigi 9. Moja mama przyjeżdżała do niej specjalnie z Chełmży po specjalne kreacje. Szyła tylko z najlepszych materiałów. Bardzo lubiłam chodzić do miary, bo pani Kowalska dawała resztki tkanin do zabawy. Ona szyła też dla Erci sukienki. Najlepszą bieliznę kupowało się na Chełmińskiej 19 u pani Pietruszki. Podczas okupacji pani nazywała się Petersilge – tak samo, tylko po niemiecku. U niej zamawiało się bieliznę z prawdziwego jedwabiu i koronek. Przede wszystkim pani słynęła ze swoich gorsetów, na który trzeba było mieć pieniądze, żeby taki uszyła. Moje ciotki nosiły zresztą gorsety do końca dwudziestolecia – zawsze. Nie wyszły bez nich z domu, nawet nosząc luźne sukienki, a do ściągania tasiemek w nich używały klamki od drzwi. Zaczepiała końce i ciągnęła… Po kosmetyki chodziło się do dużej drogerii Mazurów, która mieściła się tam, gdzie dziś Yves Rocher przy Szerokiej. To była naprawdę najdroższa drogeria, tam było wszystko, perfumy Coty, Soir de Paris. Ich zapach był bardzo mocny, więc pustych butelek się nigdy nie wyrzucało, tylko wkładało między bieliznę w szafach. W tamtych perfumach był amber, który utrwalał zapach. Ciotka Stacha używała normalnych kosmetyków, ale jej siostra, ciotka Wanda… śmiechu warte, malowała się za pomocą czerwonej bibułki i kredy. Miała swoje zwyczaje. Gdy szła na mszę na 9.00, wstawała o 4.00 rano, żeby ułożyć włosy. Która kobieta ma dziś na to czas!