Dziewczyny, które igrają z ogniem
Rodzice mówili nam: „zostaw, bo się oparzysz”, „nie baw się zapałkami”, wywołując w nas zrozumiały strach przed ogniem. Dziewczyny z teatru ognia Arta Foc mówią coś zupełnie innego, że ognia nie trzeba się bać. Wystarczy nauczyć się z nim pracować.
Popkulturowe przedstawienia rozwinęły w nas przekonanie, że na ulicy ogniem parają się umięśnieni, postawni mężczyźni. W Arta Foc z ogniem tańczą głównie filigranowe młode dziewczyny, które „w cywilu” w ogóle nie przypominają pewnych siebie i emanujących kobiecością władczyń ognia, jakimi są na scenie. Ale też i szybko nas prostują. To rzemiosło wcale nie jest domeną mężczyzn, co więcej w pewnych rejonach można je uznać za kobiecą tradycję!
Okazuje się, że współczesne teatry ognia, gdzie podstawowym rekwizytem jest płonący ciężarek na linie, wywodzi się bezpośrednio z Nowej Zelandii. Jest to nic innego jak poi – nazwa ta określa zarówno rodzaj tańca, jak i sam rekwizyt, którym się posługują… kobiety. Dlaczego kobiety? Bo to stricte kobiecy taniec. Wprawdzie dziś poi tańczą również mężczyźni, ale to ich żony i córki pierwsze nauczyły się go i podpaliły obciążniki zawieszone na linkach.
Fot. Nadesłane
– Maoryski zajmowały się głównie sprawami domu oraz opieką nad dziećmi oraz tkactwem – mówi Natalia, jedna ze „Starych Fok”, czyli najbardziej doświadczonych tancerek z zespołu. – Tamtejsze kobiety stworzyły sztukę czy taniec poi nieco przypadkowo. Kręcenie kamieniami zaczepionymi do sznurków miało być formą treningu tkaczek, które chciały ćwiczyć dłonie i nadgarstki – najbardziej zapracowane w tkaniu części ciała. Naturalne przy kręceniu ruchy ciała przypominały taniec, który wkrótce został włączony do obrzędów ludu Maori.
Legendy mówią, że mężczyźni nauczyli się od kobiet tego tańca, by ćwiczyć zręczność rąk, wskutek czego stali się lepszymi myśliwymi. Dzięki poi mieli być w stanie upolować tyle zwierzyny, by zapewnić rodzinie pewny byt. Dziś kamienie zastąpiło nasączone łatwopalną cieczą tworzywo, czyli np. kevlar. Teatry ognia i teatry uliczne wykorzystujące ogień stały się bardzo popularne w latach 90. XX w. i ten trend jest widoczny do dziś również dzięki festiwalom takim jak Bella Skyway i Perspektywy 9 Hills. Festiwale światła odbywają się dziś zresztą w każdym większym mieście. Wydawać by się mogło, że dekada Skywaya w Toruniu spowoduje, że nasze miasto stanie się kuźnią kadr dla grup tego typu. Jest jednak inaczej.
– Chociaż jesteśmy z Torunia, to nigdy nie wystąpiliśmy na Skywayu – mówi Rafał, nieformalny szef zespołu i jego menadżer, a prywatnie astrofizyk. – Historia Arta Foc jest zresztą dłuższa niż festiwal. Początkowo była to grupa stricte toruńska, jednak pierwszy skład „rozjechał się” po całym świecie. Dziś zespół tworzy grupa toruńsko-bydgoska, osoby dojeżdżające z Warszawy i Wrocławia, oczywiście w większości skład stanowią kobiety. Większość pokazów robimy głównie w sezonie, który rozpoczyna się w maju, a kończy się gdzieś z początkiem października. Wykonujemy też pokazy w konwencji Día de los Muertos.
Dia de los Muertos to pokaz inspirowany meksykańskim Dniem Zmarłych. Grupa występuje wówczas w pełnym makijażu i bogatych strojach utrzymanych w tej stylistyce. Treningi przed pokazami bywają może mniej widowiskowe, bo odbywają się „na sucho” bez ognia, by przećwiczyć układ choreograficzny, ale muzyka i taniec dają niezły przedsmak tego, co czeka widza. Hipnotyzująca synchronizacja w połączeniu z sugestywną muzyką nie pozwalają oderwać wzroku. Rozmowa z członkiniami grupy jest jednak jednym wielkim zaskoczeniem. Ktoś, kto spodziewałby się mrożących krew w żyłach opowieści o kontuzjach, oparzeniach i fascynacji ogniem, może się nieźle zdziwić, gdy usłyszy, że Foka ognia się nie boi, ani się nim nie ekscytuje. Zdarzają się oczywiście lekkie oparzenia, chyba każdy ma już choć malutką bliznę, która przypomina mu o tym, że nasza pasja jest niebezpieczna, a najbardziej popularna jest blizna hulahopistki ogniowej.
– Jednak nie ma się czego bać, szybko się uczymy, więc i na ten problem znalazłyśmy już rozwiązanie – mówi Weronika, zwana w środowisku FajerWerką, pokazując oparzenie po kewlarowej pochodni hula-hopu. – Ale to nic poważnego, podejrzewam, że wkrótce zniknie. Choć grupę założyli panowie, dziewczyny szybko zdominowały liczebność grupy. Dziewczyny bardziej ciągnie do tego typu sprzętów i zabaw, a przeważnie trafiają do nas właśnie dzięki hula. We współpracy ze Studenckim Kołem Żonglerskim w roku akademickim prowadzimy cykliczne warsztaty z różnych technik kuglarskich. Najwięcej zainteresowanych przychodzi na zajęcia z hula-hopem i to dzięki nim zaczynają interesować się również tańcem z ogniem. Gdy mamy już podstawowe umiejętności na jednym ze sprzętów, dużo łatwiej przychodzi nauka na kolejnych, np. wachlarzach czy poi. To, jaki czas mija od pierwszego treningu do pierwszego odpalenia sprzętu, jest kwestią indywidualną. Ja dość długo trenowałam bez ognia, około roku, czerpałam radość z samego kuglarstwa, lubiłam przychodzić na spotkania, uczyć się nowych rzeczy, ale nie miałam parcia na ogień i progres. Jednak gdy usłyszałam pierwszy raz ten szum, kiedy odpaliłam „pojki” (poi to nazwa rekwizytu, jak i tańca – przyp. AZ), to poczułam, że to jest właśnie to. I jest – zdarzało się, że jechałam prosto z wykopalisk na końcu Polski prosto na pokaz i z powrotem. Co mi dał taniec z ogniem? Zaczęłam się czuć dużo bardziej kobieco niż wcześniej, uczę się świadomości swojego ciała. Gdy zaczynałam, nie czułam się atrakcyjna, byłam szarą myszką, przeciętną dziewczyną, niezdającą sobie sprawy, jaki drzemie w niej potencjał. Wraz ze zdobyciem nowych umiejętności, oswojeniem ognia i sceny odkryłam siebie na nowo.
Fot. Łukasz Piecyk
Podobną metamorfozę przeżywa Natalia, zwana Natką „od jeży”, którą poznałam na wolontariacie podczas renowacji zapomnianych ewangelickich cmentarzy. Egzotycznie? Mało powiedziane. Na jeden z cmentarnych weekendów przyjechała z oseskiem jeża, którego znalazła wpół martwego na ulicy i odchowała. Podczas prac na cmentarzu jeżątko leżało w kartoniku z butelką ciepłej wody, a co kilka godzin szło na „wymianę ciepła” pod bluzę Natki. Ale niech nie zwiedzie czytelnika ten wzruszający opis, jest to dziewczyna śliczna, unikająca podkreślania urody i kandydatka na najlepszego kumpla. Na scenie zaś…
– Na scenie jest niesamowita – przyznaje Weronika. – Potrafi na backstage’u źle się czuć, mieć zbolałą minę, a na scenie wygląda tak pięknie, że nie można oderwać od niej wzroku. Nie był to chyba jej jedyny jeż, bo gdy jeździmy na pokazy, nieraz zatrzymuje auto: „ojeju, jeż, trzeba go ratować!”.
To, że dziewczyny nie boją się ognia, nie znaczy, że nie jest niebezpieczny. Linda Farkas, jedna z najsłynniejszych performerek tego typu na świecie, zmarła wskutek obrażeń odniesionych podczas treningu w 2016 r. Specjalizowała się w tańcu w płonących elementach odzieży. Prawdopodobnie zawinił niewłaściwy dobór materiałów – syntetyczny strój stopił się i spowodował śmiertelne rany. Środowisko zresztą podkreśla, że nie ma co oszczędzać na środkach zapewniających bezpieczeństwo, a używanie do poi waty szklanej lub azbestu szkodzi samym artystom.
Drogę do tańca z ogniem zupełnie inaczej przemierzyły Ania, Natalia i Kasia. Okazuje się, że jednym z większych polskich teatrów ognia jest teatr… katolicki, prowadzony w Jarocinie przez ojca Kordiana Szwarca i nazywa się Anthony Street. Inspiruje młodzież, między innymi na Światowych Dniach Młodzieży w Krakowie. Wędruje z wspólnotą „7 aniołów” przez Polskę. Podczas takiej wyprawy młodzież ma szansę nauczyć się kuglarstwa i liznąć nieco sztuki tańca z ogniem. W taki sposób miłością do tej formy sztuki zapałała bydgoska część Arta Foc.
– Bardzo chciałam jechać na Światowe Dni Młodzieży, ale to wiązało się z dużymi kosztami – opowiada Ania. – Mój katecheta dowiedział się, że u mnie w mieście jest też teatr ognia i wykruszyło się jej trochę osób. Udało się mnie tam wkręcić i przez „7 Aniołów” pierwszy raz z ogniem wystąpiłam na Jordankach, a potem w Krakowie. Nie przeszkadza mi to, że nasze stroje są bardziej kobiece. Gorset zmienia też postawę, podkreśla talię, człowiek się bardziej prostuje. Myślałam, że będę miała z tym problem, ze względu na komentarze mężczyzn, ale przyzwyczaiłam się. Na ulicy też mężczyźni gwiżdżą…
Niech nie zwiodą nikogo nieco mroczne stroje i występy artystyczne po zmroku. Spodziewać by się można, że tańczyć z ogniem będą studenci sztuk pięknych, a zarazem miłośnicy gotyckich brzmień. Jest to, jak widać, skojarzenie niemające nic wspólnego ze stanem zastanym. Tancerze stoją mocno na ziemi, choć ich menadżerem jest astrofizyk.
– Gdy spróbowałam takiego teatru pierwszy raz, doszłam do wniosku, że nie mogę już kręcić hula-hopem bez ognia – mówi Kasia, wkrótce studentka pielęgniarstwa w Bydgoszczy. – Rodzina już się przyzwyczaiła. Na początku mówili: „Kaśka, może sobie odpuścisz, to niebezpieczne”, ale teraz widzą, że mnie to cieszy i odpuścili. Te moje dwa światy – katolicki i teatralny – nie stoją ze sobą w sprzeczności.
Przemianę wewnętrzną zauważa również Natalia, która wraz ze swoim partnerem życiowym i scenicznym Oskarem na treningu wykonuje najbardziej skomplikowane układy. Nie da się nie zauważyć, że pasja daje im oparcie w sobie i podnosi pewność siebie. I wcale nie z tego powodu, że potrafią igrać z ogniem. Wszyscy mówią, że powoduje to radość z dzielenia się swoją pasją.
– Pierwszy raz miałam ogień w ręku gdzieś po roku trenowania – opowiada Natalia, studentka… biologii sądowej. – Moim pierwszym odpalonym sprzętem było hula-hop i ja się zupełnie tym przeraziłam. Wystarczył mi już drugi występ, wyjście i odpalenie, i było OK. Zawsze na wyjście na pokaz na nowym sprzęcie, na treningu jest to odpalane. Oparzenia się zdarzają, ale to nic. Pewnie po następnych wakacjach zniknie, mam maść z nagietka – mówi z uśmiechem.