Jej dom na środku świata
Jest w niej nieskończenie wiele światów. Jeszcze więcej obrazów. A najwięcej – wierszy. Mieszka wśród ptaków odgrodzona od lasu wokół ścianami domu. Słychać jednak przez nie nawet najcichszy ćwir, czasem nawet prężenie się rosnących drzewek wiśni i jabłoni. Zagłuszyć je może najwyżej koncert na dwa wiatry w kominie i świerszcza, gdy wreszcie zbudzi go wiosenne słońce. Joanna wychodzi wtedy na próg domu, zamyka w słońcu oczy, nabiera w płuca powietrza tak wiele, jak tylko zdoła i… czeka. Na to, co samo przyjść musi. I przychodzi.
Osiadła za siódmą rzeką, niedaleko brzegów Drwęcy. Za siódmą górą, na którą nie wedrze się choćby największa wiślana powódź – czy ta świętojańska, czy lodowa, zatorowa, która pół tysiąca lat temu zdołała zatopić najstarsze w Toruniu domy. Wielka woda to jeden z tych lęków, które wyniosła z czasów, gdy była dzieckiem. Wtedy największą powodzią była ta, która zamieniła całą dolinę pól i łąk nadwiślańskich w rozpostarte bez litości olbrzymie morze. Jej matka z innymi stała na brzegu i patrzyła w milczeniu: wypielone dokładnie, aż plecy sztywniały, dusiły się pod wodą jej kartofle, warzywa i buraki. Obejmowała wzrokiem Morze Wiślane i ciche łzy płynęły po twarzy matki Joanny. Milczeli wszyscy. Jak bardzo Joanna nienawidziła wtedy Wisły! Ktoś powiedział, że jeśli woda szybko spłynie, niektóre uprawy mogą ocaleć. Cudu nie było, woda stała trzy dni. Potem spłynęła, pozostał krajobraz jak z czeluści piekieł: brązowy lepki szlam skutecznie podusił wszystko.
Joanna z braćmi wyciągnęli koryto i pływali po zalewie. Ojciec ściągnął koryto z dziećmi, brodząc w rozlewisku.
Sąsiad powiedział, że nie podarowałby im tego. Po wojnie wszyscy tak dzieci wychowywali. Ale na Balewskiego, najlepszego w okolicy dekarza, we wsi wszyscy mówili „święty”. Bo człowiek był to cierpliwy, anielski prawie, który zamiast dzieci pasem wychowywać, strugał im scyzorykiem figurki. Zły był tylko raz – gdy przyniosła do domu ptasią rodzinę małych szpaków, które wybrała z gniazdka, bo według niej było im tam za ciasno. Ułożyła je równiutko na poduszce i przykryła pierzyną. Na widok ptasich główek wystających spod pościeli, ojciec wykrzyczał, że szpaki odtrącą swoje dzieci wyczuwając na nich ludzki zapach.
Od tamtego czasu Joanna ratuje nadal ptaki – ale ojcowska lekcja przyrody nie poszła na marne. On też nauczył ją nie bać się lasu, ba, kochać go nawet. Bo w lesie człowiekowi nic złego stać się przecież nie może. W mieście – wśród ludzi – musi.
Pójść w dorosłość i do ludzi jednak trzeba było. Została nauczycielką. Nielubianą przez niektórych swoich dyrektorów, bo zamiast skrupulatnie realizować nudny program szkolny, wolała wydobywać z uczniów to, co w nich najlepsze. Zwłaszcza z tych najgorszych, najtrudniejszych, psotników, pyskatych łobuzów i wagarowiczów. Wyprowadzała ich na ludzi. Lecz to nie tylko ich głosami została dwukrotnie wybrana Belfrem Torunia, najważniejszym wyróżnieniem wśród toruńskich nauczycieli… Dziś spotyka swoich uczniów ubranych w lekarskie kitle, słucha ich śpiewu podczas transmisji z Metropolitan Opera albo podziwia kolekcje starych żużlowych motocykli.
– Była dla mnie drugą mamą, dała mi serce, kiedy jako nastolatka zostałam praktycznie sama – mówi Agnieszka Chomiuk rodem z podtoruńskiego Grębocina, obecnie znana brukselska antykwariuszka. – Nie była naszym nauczycielem, była kimś o wiele ważniejszym. Nie potrafię nazwać kim. Aniołem? Choć od tamtych czasów minęło już ćwierć wieku, ona nadal traktuje mnie jak przybraną córkę. To niezwykłe, bo nie znam, ani nawet nie słyszałam o podobnym nauczycielu, który widząc ucznia z tak dużymi problemami osobistymi, potrafi poświęcić swój prywatny czas, a przede wszystkim stać go na prawdziwe emocjonalne zaangażowanie, żeby ratować cudze dziecko, przed nieuchronnym nieszczęściem…
Jej uczniowie za siódmą górę i siódmą rzekę docierają bardzo rzadko. Zamiast dzwonków na przerwę słychać za to w domu Joanny brzęk przedwojennego dzwonka sklepowego, który obwieszczał wejście klienta. Tu jednak dzwonek pełni inną rolę. Tak jak stary tasak rzeźnicki, który wcielił się w rolę rogatego byka. I napędzana siłą nóg maszyna do szycia przemieniona w żywe kwiatowe biurko. Jak jodłowy korzeń, obdarty ze skorupy, z domalowanymi oczami stał się rzeźbą-ślimakiem.
Jej dom stoi na środku świata. Z niezbędnymi do życia stołem, krzesłem, łóżkiem i plejadą piór, pędzli, rysików, dłut i laptopem w kuchni, który służy za radio z ruchomymi obrazami. Nic tu nie jest takie jak gdzie indziej. Na ścianach obrazy straszą wielkimi ślepiami, jaskrawymi kolorami albo czarnymi krechami, których starczy sześć, by pokazać ludzką twarz.
Osobliwy dom odwiedzają czasem artyści z warkoczami. Przyjeżdżają z różnych stron, by poznać autorkę poetyckich listów publikowanych w literackich pismach od Krakowa po Słupsk. Bo mało kto dziś umie pisać prozę poezją, a poezję prozą.
Sąsiedzi prozy raczej nie śledzą, poezji nie czytają. Przyglądają się więc tylko dziwnym gościom. Przywykła do tych spojrzeń. Poetów rozumieją tylko inni poeci. Wiersze Joanny nagradzane były w kilkudziesięciu, jeśli nie setce konkursów. Większość nagród otrzymała, zanim światem zawładnął Internet, a pensja nauczyciela była na tyle niska, że pieniądze z nagród za poezję miały znaczenie egzystencjalne.
Joanna wstaje bladym świtem. Zanim jeszcze przedwiosenne słońce zbudzi wszystkie ptaki z jej lasu. Wchodzi po schodach, gdzie w pracowni czekają rzeźby z nadanymi im imionami i nazwami. W tekach opartych o ścianę czekają na wystawy obrazy. To stojąc, to siedząc, maluje, pisze i rzeźbi – w zależności od stanu umysłu, w którym właśnie się znalazła.
Joanna ściga się z czasem. Choroba Parkinsona, którą nazwała anakondą, liczy jej czas. Odmierza je okresami działania lekarstw powstrzymujących drżenie najpierw rąk, potem ciała. To jej armia i oręż w walce z anakondą. Już na śmierć i życie. Tworzy więc na potęgę, wykorzystuje każdą chwilę między bezczynnością a wizytą męża od prawie pół wieku pełniącego rolę bufora między każdym z jej światów a tym jedynym, w którym porusza się twardo stąpający po ziemi ojciec jej jedynego syna.
I choć wciąż Joanna powtarza, że musi się spieszyć, to już dawno zdążyła. Dziesiątki obrazów, setki rysunków i jeszcze więcej wierszy już dawno wpisały ją do grona Niezapomnianych.
Siedem dni temu Joanna nie obchodziła urodzin. Żal jej ściętych w imię pamięci jej narodzin róż. Piękniejsze są przecież, gdy rosną, bo tam żadna anakonda ich nie zadusi.
* * *
Dobrze jest wiedzieć, że jest się największą radością w życiu Joanny. Że nosi się imię od radości samego przyjścia na świat. Radek. To ja, Twój syn, Joanno, który zamiast przynosić Ci róże, woli pożyczać różowe okulary. Kocham Cię. Wszystkiego najlepszego.
Julita
31 marca 2020 @ 07:10
Piękna.,ciepła osoba. Bardzo dziękuję za ten tekst. Wróciło wiele wspomnień.