Szklane dzieci. W Bydgoszczy miejski program in vitro ruszył w kwietniu. Kiedy przyjdzie czas na Toruń?
Ich miłość gasła, a ciała stawały się fabryką. On musiał być gotowy na każdy jej sygnał. Jedyną towarzyszącą im emocją był stres. Po ośmiu latach bezowocnych starań zwrócili się o pomoc do kliniki leczenia niepłodności. Za dwa miesiące na świat przyjdzie ich syn. Czy w przyszłości komukolwiek powiedzą, że został poczęty metodą in vitro? Jeżeli zostaną w Polsce, prawdopodobnie nie.
Pierwsze na świecie dziecko w wyniku zapłodnienia in vitro przyszło na świat w 1978 r. W ciągu czterdziestu lat, dzięki tej metodzie i innym zaawansowanym terapiom, urodziło się ponad 8 milionów ludzi. W leczeniu niepłodności techniki wspomaganego rozrodu są wykorzystywane od lat.
– Niepłodność definiowana jest jako niemożność uzyskania lub donoszenia ciąży po roku współżycia bez stosowania metod antykoncepcyjnych – mówi dr n. med. Paula Szołomicka-Kurzawa, specjalista chorób dzieci; pediatra w Centrum Ginekologii i Leczenia Niepłodności Vitrolive. – Bezpośrednia przyczyna może leżeć zarówno po stronie kobiety, jak i mężczyzny. Jednak nie zawsze możliwe jest jednoznaczne zdiagnozowanie przyczyny.
Z problemem niepłodności zmaga się dziś nawet 15 proc. par w wieku rozrodczym. Dla wielu z nich jedyną szansą na zostanie rodzicem jest zapłodnienie pozaustrojowe.
– W ciągu roku do naszej kliniki zgłasza się kilkanaście tysięcy par – mówi Katarzyna Goch, rzecznik prasowy Kliniki Leczenia Niepłodności Invicta. – Tylko dla części z nich rozwiązaniem jest metoda in vitro. W większości jesteśmy w stanie pomóc w inny sposób, m.in. zmianą trybu życia pacjenta czy drobnymi zabiegami. In vitro to metoda leczenia stosowana w chwili, kiedy inne ścieżki leczenia nie przyniosą oczekiwanego rezultatu.
U kobiet w wieku poniżej 35 lat szanse na powodzenie takiego zabiegu wynoszą 28 proc. Szczęście to ma Katarzyna Ulanowska.
– O dziecko staraliśmy się przez 8 lat – wspomina Katarzyna Ulanowska. – Z każdym kolejnym rokiem frustracja w nas narastała. Po 3 latach zaczęliśmy bardzo uparcie poszukiwać przyczyn niemożności zajścia w ciążę. Następne miesiące spędziliśmy na ciągłych wizytach u lekarzy, lecz większość z nich nie traktowała nas poważnie, zbywała, lekceważyła problem. Przez kolejne 1,5 roku czas współżycia wyznaczał nam kalendarz i zegarek. Nasze łóżko zamieniło się w fabrykę, w której produkowaliśmy dziecko. Każdy miesiąc przynosił nam nowe nadzieje i każdego na nowo przeżywałam rozpacz zawodu, że nie wyszło. Dla związku była to ogromna próba cierpliwości i wzajemnego szacunku. Czasem miałam wrażenie, że oboje się z niego obdzieramy.
Paradoksalnie ratunkiem dla związku Katarzyny i Marcina była postawiona diagnoza – problem z płodnością dotyczył obojga małżonków. Rozpoczęte leczenie całkowicie zmieniło ich życie seksualne, a łóżko z fabryki znów stało się miejscem wielkiej namiętności.
Leczenie w poznańskiej klinice trwało rok. Po czwartej, a zarazem ostatniej możliwej z przyczyn finansowych, próbie zapłodnienia komórki jajowej, lekarze uzyskali zarodki, które przetrwały do 5. doby.
– Decyzja o podjęciu leczenia wywróciła nasze życie do góry nogami – mówi Katarzyna. – Wizyty u lekarzy i ich podporządkowanie cyklowi miesięcznemu kolidowały z obowiązkami zawodowymi, więc całe życie temu podporządkowaliśmy. Nic nas jednak nie zrażało. Przez cały proces przeszliśmy z mężem razem. Najgorszym momentem była wiadomość o pierwszej, nieudanej próbie zapłodnienia. Jeden zarodek przetrwał wtedy dwie, a drugi tylko cztery doby. Zabrakło mi wiary, że to może się udać.
Zapłodnione zarodki hoduje się od 3 do 5 dni. Następnie te prawidłowe są transferowane do macicy. Powodzenie zabiegu, czyli odpowiedź na pytanie, czy zarodek się zagnieździł i udało się zajść w ciążę, weryfikowane jest przez badanie krwi.
– Wyniki sprawdzić mogliśmy w internecie – wspomina szczęśliwa przyszła mama. – W chwili, w której pojawiły się na stronie, znajdowaliśmy się z mężem w kawiarni. Ze szczęścia nie mogłam wydusić z siebie słowa, nie umiałam wypowiedzieć słów: „Jestem w ciąży”. Przez następną godzinę rozmawialiśmy tylko szeptem. Dlaczego? Chyba bałam się na głos wypowiedzieć, jak bardzo jestem szczęśliwa. Nawet teraz, gdy o tym myślę, to mam w oczach łzy.
Kobieta obecnie jest w 7. miesiącu ciąży. Wraz z mężem spodziewają się syna – ich genetycznego dziecka. Dla bliskich Katarzyny sposób, w jaki doszło do zapłodnienia, pozostaje jednak tajemnicą.
– Pochodzę z bardzo katolickiej rodziny – mówi. – Nie wiem, czy powiem rodzicom o in vitro, nie wiem, czy chcę się mierzyć z ich uprzedzeniami. Na pewno przed porodem nie poruszę tego tematu. Wielu mówi, że proces in vitro toczy się poza jakimikolwiek uczuciami. Dla nas cały jest miłością. Przechodziliśmy przez to razem. To nasz wybór i nasza miłość.
Kościół dla takiej miłości nie ma aprobaty. W swoim nauczaniu głosi, że dla zbawienia to Bóg stał się człowiekiem, a nie człowiek Bogiem. Ten więc nie powinien stawiać siebie w pozycji Stwórcy.
– Należy przypomnieć negatywną ocenę moralną wszystkich form zapłodnienia pozaustrojowego, ponieważ są one pogwałceniem zasady ochrony życia ludzkiego i sprzeciwiają się wymogowi zachowania integralności osoby ludzkiej – komentuje ks. dr Paweł Rytel-Andrianik, rzecznik Konferencji Episkopatu Polski.
W Polsce w 2013 r. rząd PO-PSL zainaugurował trzyletni program „Leczenie Niepłodności Metodą Zapłodnienia Pozaustrojowego”. Dzięki niemu na świat przyszło ponad 21 tys. dzieci. W kolejnych latach ze swoją propozycją wyszedł rząd PiS. Lukę po in vitro wypełnić miał „Program kompleksowej ochrony zdrowia prokreacyjnego” realizowany w latach 2016-2020. Naprotechnologia stanowić miała alternatywę dla technik rozrodu wspomaganego.
Do 17 października 2018 r. urodziło się dzięki niemu… 70 dzieci. Choć jeszcze się nie zakończył, różnicę w powodzeniu działań widać gołym okiem. Jak rząd tłumaczy tak niskie wyniki?
Pierwsze miesiące istnienia programu przeznaczone były na doposażenie szpitali w specjalistyczną aparaturę – sprzęt do laparoskopii, ultrasonografy czy aparaturę laboratoryjną. Dopiero pod koniec 2017 r. do programu przyjęte zostały pierwsze pary.
Polska pozostaje jednym z ostatnich państw europejskich, w których osoby leczące się na niepłodność pozbawione są rządowego, finansowego wsparcia. To jednak oferują samorządy lokalne. Pierwszym miastem, które wprowadziło w swoich działaniach refundację zabiegów in vitro, była Częstochowa. Wśród kilku innych jest m.in. Warszawa, Poznań, a od kwietnia także Bydgoszcz.
– Chcieliśmy dać możliwość zostania rodzicami parom, dla których ta metoda jest jedyna szansą na rodzicielstwo – mówi Marta Stachowiak, rzecznik prasowy Urzędu Miasta Bydgoszczy. Realizatorami miejskiego „Programu polityki zdrowotnej z zakresu wsparcia leczenia niepłodności metodą zapłodnienia pozaustrojowego – in vitro dla mieszkańców Miasta Bydgoszczy w latach 2019-2022” będą dwie placówki: Klinika Zdrówko s.c. z Niemcza oraz Gameta-Szpital sp. z o. o. i Wspólnicy sp.k. z Łodzi.
Założeniem programu jest obniżenie kosztów leczenia niepłodności ponoszonych przez pacjentów, poprawa dostępu do usług medycznych w zakresie leczenia niepłodności dla mieszkańców Bydgoszczy i poprawa trendów demograficznych w mieście. Na jego realizację miasto wyda 2 mln zł.
Czy program ma realne szanse zmienić sytuację osób niepłodnych? Patrząc na jego realizację w Poznaniu, zdecydowanie tak. W mieście nad Wartą tylko w 2017 r. zgłosiło się do niego 246 par, zakwalifikowało zaś aż 232. Rok później chętnych było dwa razy więcej.
– Pod koniec 2018 r. pochwalić się mogliśmy już pierwszymi sukcesami – mówi Daria Kulczewska z Biura Prasowego Urzędu Miasta Poznania. – Do 27 grudnia odnotowano 169 ciąż, w tym 23 wielopłodowe. Na świat przyszło 77 dzieci, w tym 10 porodów było bliźniaczych. Od samego początku programu liczba dzieci, urodzonych dzięki metodzie in vitro, wyniosła 137.
Poznań mówi o sukcesie, Bydgoszcz sukcesu się spodziewa. A co z programem dedykowanym mieszkankom Torunia?
– W Toruniu obecnie nie są prowadzone prace nad programem leczenia bezpłodności finansowanym z budżetu miasta – informuje Magdalena Stremplewska, rzecznik prasowy Urzędu Miasta.
O finansowanie przez Toruń programu in vitro wnioskowała w 2016 r. Nowoczesna. Pod petycją o realizację tej inicjatywy podpisało się pół tysiąca mieszkańców. Choć projekt wpłynął do Rady Miasta pod koniec wakacji, nie wszedł pod obrady z powodu braków formalnych.
Finansowanie leczenia metodą in vitro z własnej kieszeni jest bardzo kosztowne.
– Cały proces kosztował nas około 60 tys. zł – dodaje Katarzyna. – Każde z 4 podejść to koszt od 7 do 11 tys. zł. Na sumę tę składają się m.in. bardzo drogie badania oraz leki.
Metoda, przy pomocy której udało się wreszcie doprowadzić do zapłodnienia, tzw. podwójna stymulacja, jeszcze rok wcześniej nie była nigdzie stosowana.
– Z roku na rok poziom wiedzy medycznej, związanej z tym, jak skutecznie leczyć niepłodność, wzrasta – dodaje Katarzyna Goch. – Kilka lat temu statystyki mówiły o skuteczności rzędu 30 proc. Obecnie to nawet od 50 do 70 proc. Dla wielu par programy samorządowe wspierające leczenie metodą in vitro to jedyna szansa, by stać się rodzicami. Mam wielką nadzieję, że z czasem będzie ona coraz bardziej dostępna.
Wbrew społecznej akceptacji metoda in vitro wciąż w Polsce jest tematem tabu. Jeżeli pojawia się w dyskusji publicznej, najczęściej staje się kością politycznej niezgody. Dla tych, których problem bezpłodności nie dotyczy, jest tematem wstydliwym i często przemilczanym.
– Większość par, która stara się o dziecko dzięki metodzie in vitro, zostawiona jest sama sobie – podsumowują przyszli rodzice. – Są samotni w jednej z najważniejszych spraw w ich życiu.
*Personalia na prośbę rozmówcy zostały zmienione
brak samodzielności
3 czerwca 2019 @ 12:04
W Toruniu to raczej będzie niemożliwe ponieważ zgody nie wyrazi Rydzyk który w tym mieście ma dużo do powiedzenia.Wydaje mi się ,że Zaleski nie zdobędzie się na odwagę żeby narazić się klerowi.
DAR Toruński
3 czerwca 2019 @ 11:16
Co to za chamska nazwa „szklane dzieci”???
Panie redaktorze i redakcjo, zagalopowaliście się dosyć mocno…
Szklane mogły być domy, ale to są ludzie!