Robert Kwiatkowski: Bredzimy o powstaniach, a nie myślimy o przyszłości – po to jest lewica
Wywiad z Robertem Kwiatkowskim, jedynką listy Lewicy w okręgu toruńsko-włocławskim
Po co w parlamencie lewica? Z jednej strony PiS gwarantuje nam transfery socjalne, a z drugiej Koalicja Obywatelska zdominowała sobie walkę o demokrację.
Wyszła Pani od takiego zlepku pojęć, który kiedyś stosował Włodzimierz Czarzasty, czyli “socjal + demokracja = socjaldemokracja”. Tymczasem lewica to jedyna formacja intelektualna i polityczna, która jako jedyna jest zdolna do rozwiązywania najtrudniejszych polskich problemów. Podam dwa historyczne przykłady. Na początku XX wieku Polacy stali przed dwoma wielkimi wyzwaniami: kwestią socjalną i sprawą niepodległości. I Polacy wykorzystali ten korzystny zbieg okoliczności międzynarodowych pod przewodnictwem Piłsudskiego, o którym, mało kto dziś pamięta, że był socjalistą. Jego towarzysze wywodzili się z PPSu z Frakcji Rewolucyjnej. Legiony Polskie to była emanacja niepodległościowej lewicowej myśli politycznej. Drugim problemem pozostawała kwestia socjalna. Polska przed II wojną światową była nieprawdopodobnie biednym, zacofanym, postfeudalnym krajem. Analfabetyzm w 1921 roku sięgał 33% procent, a były województwa, gdzie na wsi było to powyżej 50 %, np. na Kresach Wschodnich. Ten problem rozwiązali komuniści i Polska Ludowa, wprawdzie “na sowieckich bagnetach”, ale doprowadzili do masowej industrializacji, alfabetyzacji i urbanizacji. Dzisiaj wskaźnik urbanizacji wynosi 60:40, czyli ponad 60% Polaków żyje w miastach. Przed wojną było to daleko mniej. Kto to zrobił? Polscy komuniści. Dziś, kiedy Kaczyński mówi coś o dziedzictwie postkomunizmu, to się śmieję. My wszyscy, my Polacy, jesteśmy spadkobiercami i dziedzicami Polski Ludowej. Gdy Śląsk i Pomorze są częścią Polski i jesteśmy krajem jednorodnym etnicznie, będziemy zawsze dziedzicami Polski Ludowej. Współczesna lewica jest formacją intelektualną i polityczną, która jest spadkobierczynią tych dwóch socjalistyczno-niepodległościowej i socjalno-komunistycznej.
Nie da się ukryć, że cała symbolika niepodległościowa i narracja historyczna zostały zawłaszczone przez prawą stronę, ale co dalej? Co lewica oferuje dziś?
Ta symbolika została zawłaszczona, bo lewica popełniła grzech zaniechania. Nam się wydawało to tak oczywiste, że niewiele robiliśmy w tej sprawie. Ale lewica jest potrzebna nie tylko ze względu na chwałę przeszłości, ponieważ 30 lat temu doprowadziła do pokojowej transformacji. Dziś lewica jest potrzebna ze względu na skalę wyzwań, przed jakimi stoimy. Te motory napędowe, które napędzały Polskę przez ostatnie 30 lat: wielki projekt europejski, NATO, Unia Europejska, powrót do Zachodu – one się powoli wyczerpują. Stają się czymś oczywistym i naturalnym, ale pojawiają się nowe wyzwania, które prawica, które w ogóle ignoruje, lub ich istnienie neguje, jak katastrofa klimatyczna czy zapaść demograficzna. Za 30 lat będziemy mieli kilka milionów Polaków mniej. Na nasze granice, niezależnie od tego, jak je zdefiniujemy, czy jako granice Unii Europejskiej czy Polski, będą napierały miliony uchodźców. To mogą być uchodźcy wojenni czy klimatyczni, zresztą różnica między nimi jest bardzo płynna, bo wojna w Syrii jest jedną z pierwszych, które powstały w wyniku katastrofy klimatycznej. Czeka nas kolejne “przyspieszenie historii”. Jak mówił mówił Jerzy Stempowski – historia znów zerwała się z łańcucha, a skutki spotkania się z nią oko w oko mogą być dramatyczne. My dziś bredzimy o powstaniach, o ofiarach dla narodu, a nie myśli się o tym, o czym musi myśleć każda władza państwowa, czyli o przyszłości. Po to jest potrzebna lewica.
Zapytałam się moich przyjaciół, czym według nich najpilniej powinien się zająć sejm nowej kadencji, jakie zmiany w prawie są dla nich najważniejsze. Jedną z odpowiedzi, które padły były zmiany, które zmieniłyby miejsce Polski w smutnych statystykach śmiertelności w wypadkach samochodowych. Trwa właśnie kampania społeczna #ChodzioŻycie. Co lewica na to?
Mamy na lewicy ludzi, którzy się tym zajmują. Ja jestem też szefem Rady Dialogu i Porozumienia Lewicy. Jest tam taka partia, SDPL, której szef Wojciech Filemonowicz, ma cały program poprawy bezpieczeństwa ruchu drogowego. Jestem przekonany, że mamy ludzi w naszych szeregach, którzy będą w stanie przeprowadzić nas przez zakręty legislacyjne. Uważam, że rzecz stosunkowo szybko dałoby się rozwiązać. Dlaczego? Mamy przykłady udanych zmian – gdy wprowadzano zakaz palenia papierosów w lokalach gastronomicznych, wydawało mi się, że to się nie uda. Sam wówczas zresztą paliłem. Nic takiego się nie stało. Władza wprowadziła regulacje, obywatele trochę poburczeli i dostosowali się do tego. Dziś w sferze publicznej nie ma takiego tematu. O tym, że zmiana przepisów się uda i będzie skuteczna, świadczy, choćby zachowanie polskich kierowców za zachodnią za granicą. W Czechach czy Austrii jest górny limit prędkości 130 km/h i policja się nie patyczkuje, a mandaty są duże. W Niemczech na autostradach nie ma górnego limitu prędkości, ale kultura jazdy, jaką obserwuję na polskich autostradach w wykonaniu Polaków i na niemieckich autostradach w tym samym wykonaniu, jest zupełnie różna. Potrafimy się dostosować do wymogów większości. Tak, trzeba się tym zająć, bo trzy tysiące ofiar i miliardy strat to jest wystarczająco ważny i dobry pomysł, żeby całą rzecz rozwiązać. Oczywiście, nie metodą nocnych głosowań sejmowych PiSu. Zmiany powinny być poprzedzone debatą i kampanią i uświadamiającą, ale są to zmiany społecznie pożądane i nie ma co z nimi zwlekać.
Temat był już wcześniej podejmowany, ale kwestie pierwszeństwa pieszych ukręcili lobbyści, którzy lubią jeździć “szybko ale bezpiecznie”.
W tej sprawie trzeba unikać podziału świata na dwa zwalczające się plemiona. To jest to, co moje ugrupowanie i środowisko, czyli tą osławioną Ordynacką, różni od PiSu. Ich ulubiona metoda polega na tym, żeby znaleźć podział, wywołać wojnę i ją wygrać. I co dalej? Chcę pokazać różnicę w metodzie, bo życie społeczne to nie jest mecz. Po 90 minutach przegrani będą się mścić, a to nie o to chodzi.
Jaki przepis ma lewica na uzdrowienie polskiej służby zdrowia? Nie chodzi tylko o kolejki i finanse, ale o to, jak napisał mój przyjaciel – “buduje się wielkie szpitale, w których lepiej traktuje się cegły niż pacjentów”.
Lewicowe podejście odróżnia od prawicowego to, to stosunek do usług publicznych, czyli tego co wspólne. My kładziemy nacisk na to, co może być dla wszystkich, ponad to co może być dla “każdego” – każdego, kto ma dziecko, każdego, kto jest emerytem itp. Lewica mówi coś innego, że trzeba inwestować w to, z czego skorzystamy wszyscy. Co z tego, że dostaniemy 500+ będziemy potem umierać na SORze? Lewicowe podejście to większe wydatki na usługi publiczne, czyli to co wspólne. Naszym sztandarowym pomysłem są dofinansowywane lekarstwa na receptę za 5 zł. Co z tego, jeśli ten emeryt dostanie się do lekarza, zostanie przebadany, wystawiona recepta, ale on jej nie wykupi, bo nie będzie go stać? To jest absurdalne i upokarzające, a per saldo budżetowi się nie opłaca. Opieka lekarska to nie jest usługa i biznes, ale świadczenie, czyli coś, co każdemu się należy. Tusk zwykł mawiać, że nie będzie do dziurawego worka dolewał wody i miał na myśli służbę zdrowia. Zgadzam sie, że problemy leżą również w sferze zarządzania, jak w przypadku szpitala w Grudziądzu, gdzie ogromny szpital jest przyporządkowany do miasta, które jest za małe, jak na tak wielki szpital. Dla pacjentów przecież to nie ma znaczenia, kto zarządza tym szpitalem. Wychodzimy z założenia, że potrzebne jest natychmiastowe zwiększenie środków na służbę zdrowia wykraczające poza 7% PKB. Tymczasem rząd szafuje tu kwotami bezwzględnymi, jakby zapominając, że to nie jest podstawowy wskaźnik. Naszym zdaniem punktem odniesienia powinien być zawsze pacjent, któremu naprawdę jest wszystko jedno, czy leczy się w szpitalu miejskim czy wojewódzkim. On ma być wyleczony szybko i w miarę tanio. To, że jeden szpital podlega pod prezydenta inny pod wojewodę to plątanie się we własnych nogach.
Jest Pan przeciwwagą w regionie dla Krzysztofa Czabańskiego z PiS w temacie mediów. Co zrobić, żeby media publiczne były niemożliwe do przejęcia przez władzę, by były w tym względzie odporne na ataki? Jak je skonstruować?
W tym aspekcie lepsze jutro było wczoraj. To jest niemożliwe. Media publiczne są konstrukcją ludzką, a ona z natury jest ułomna. Media są polityczne w tym sensie, że obcują ze światem polityki, nawet te, które z pozoru są bezpartyjne. Nawet te, które zajmują się modą czy ogródkami działkowymi wpływają na opinie. Nie ma co udawać, że stanie wielki mur pomiędzy światem polityki a światem mediów. Trzeba to tylko ucywilizować. To musi być jawne, jasne, poddane pewnym regułom i nie może być, oczywiście, partyjne. Istotą operacji PiS nad mediami publicznymi jest ich przeniesienie z Woronicza na Nowogrodzką. Do 2005 roku można było formułować względem Polskiego Radia czy Telewizji Polskiej najróżniejsze zarzuty, ale zawsze było tak, że w Krajowej Radzie Radiofonii i Telewizji i w radzie nadzorczej, a często i w zarządzie, był ktoś z opozycji lub opcji mniejszościowej. To dzisiaj jest w ogóle nie do wyobrażenia. Gdy rządził AWS, prezesem telewizji był Kwiatkowski kojarzony z SLD. I tamta prawica to wytrzymała, chociaż z oporami. Pewnych granic nie przekraczano, co wynikało z zasady kontynuacji. Gdy powołano pierwszą KRRiT w 1992 roku, dopuszczono do 9-osobowego grona, jednego przedstawiciela lewicy, był to Marek Siwiec. “Solidarność” w swojej mądrości uznała, że ktoś z tamtej strony musi w niej być. Później wybory do Rady odbywały się na zasadzie uzupełnienia ⅓ składu. Dzięki temu, że miało to charakter ciągły, zmiany władzy nie odciskały się aż takim piętnem na KRRiT. Do 2005 roku większość była nominowana przez lewicę, ale prawica miała tam rację istnienia. Potem, niezgodnie z prawem, wymieniono cały skład na przedstawicieli większości parlamentarnej. To lepsze jutro, o które Pani pytała, było po 1989 roku, ale zostało kopnięte w stolik. PiS jest partią konserwatywną, ale w tym sensie rewolucyjną, że pasuje jej tylko to, co może być całkowicie kontrolowane.
Mimo wszystko po 2005 roku mieliśmy taką telewizję, którą dało się oglądać. A dziś – w 2019 badania mówią, że telewizja stworzona przez PiS jest niestrawna dla jego własnych wyborców.
Gdy odchodziłem z telewizji, zostawiałem firmę, która miała 54,5% udziału w rynku. Dzisiaj telewizja Kurskiego ma ledwie połowę tego. To jest dwa razy mniejsza telewizja niż była, którą coraz trudniej się ogląda. Mimo, że ma tych pieniędzy w bród. Jest to sytuacja niespotykana od początku III RP, że telewizja nie musi się sprzedawać na rynku, po to, żeby mieć pieniądze na misję. Ja byłem często krytykowany za tzw. “komercjalizację telewizji publicznej”. Tylko, ja, jak i moi poprzednicy, musiałem najpierw firmę utrzymać. Dla mnie, jako prezesa spółki akcyjnej, bo tym jest Telewizja Polska, najważniejsze było, żeby mieć tyle przychodu, żeby finansować rzeczy uznawane za misyjne, chociażby “Teatry Telewizji”. Tymczasem dostawałem malejącą z roku na rok kwotę z abonamentu. Zresztą, za moich następców ta kwota się jeszcze zmniejszyła i oni byli w jeszcze gorszej sytuacji. Dzisiaj telewizja Kurskiego dostaje od rządu miliard, ponieważ w rządach Kaczyńskiego odgrywa zasadniczą rolę. Gdyby dziś wyłączyć telewizory, to Polacy widząc Polskę nie w tak różowych barwach, jak chcieliby dziennikarze Telewizji Polskiej czy Polskiego Radia, nagle by otrzeźwieli.
Podobno to wyborcy PiS, żelazny elektorat, dużo chętniej oglądają inne media, np. TVN. Wyborcy opozycji raczej opierają się na mediach władzy nieprzychylnych. To chyba najgorsze, co mogło spotkać właścicieli – stworzyli telewizję, która nie służy nawet ich wyborcom.
Moim zdaniem to jest też jest tak, że propaganda umacnia elektorat. Skala poparcia dla PiSu świadczy o tym, że ta polityka jest masowa i telewizję można uznać też za masową. Poza tym są jeszcze takie “evergreeny”, które w każdej telewizji zawsze się świetnie oglądają, np. duże wydarzenia sportowe, które są bardzo kosztowne w zakresie uzyskania licencji. W sytuacji, w której prywatni wydawcy muszą się naprawdę liczyć z pieniędzmi, to telewizja, która dostaje, ot tak sobie, miliard złotych, jest w sytuacji uprzywilejowanej.
Oglądał Pan “Koronę Królów”?
(Śmiech) Jeden odcinek, ale nie tylko. Chwilę wcześniej obejrzałem serial Netflixa “The Crown”, czyli również “Koronę”. Na tym tle ta “Korona Królów” to jest prawdziwe badziewie, coś strasznego. Co gorsza, “Korona królów” próbuje w niezwykle tandetny sposób odnosić się do ”The Crown” – wystarczy spojrzeć na czołówkę obydwu produkcji. Ja nie byłbym jeszcze tak okrutny, gdyby nie nieprawdopodobna propaganda sukcesu, którą rozpętano z polskim serialem. To jest zwykła telenowela, co widać, słychać i czuć, a została określona mianem superprodukcji.
Innymi słowy król jest nagi?
A, w związku z tym, że jest nagi, pojawia się podejrzenie, że to nie jest król. Może królik najwyżej. (Śmiech)