Jak wygląda praca ratowników w dobie epidemii? „Boimy się, ale robimy swoje”
Kilkanaście godzin czekania w karetce, by przekazać pacjenta do szpitala. Kilkukrotnie wydłużony dojazd do wezwania. Problemy z zaopatrzeniem w środki ochrony osobistej. To problemy, z którymi zmaga się aktualnie wiele zespołów ratownictwa medycznego. Nie ma wśród nich jednak jednostek z Torunia. Ratownicy z grodu Kopernika, mimo że tęsknią za względnym spokojem sprzed epidemii, robią robotę. Po prostu.
Dużo się teraz o nich mówi, bo praca ratowników medycznych w dobie epidemii ściąga na siebie wzrok społeczeństwa. A ten jest czujny.
Ludzie różnie reagują, jak widzą karetkę albo ratowników w kombinezonach, choć ich świadomość jest coraz większa. Hejt był, jest i będzie zawsze. Zdarza się także agresja pacjentów oraz ich rodzin. Staramy się łagodzić takie sytuacje, nie wchodzimy w polemikę – mówi Karol Wojtczak, ratownik medyczny z Torunia. – Ale warto tutaj zaznaczyć, że agresja w stosunku do ratowników medycznych zawsze była. Dotyczy ona najczęściej pacjentów pod wpływem alkoholu albo pobudzonych. Nie ograniczałbym problemu tylko do COVID-u.
Ratownicy medyczni są przygotowani na takie sytuacje. Mogą m.in. korzystać z pomocy psychologicznej, zagwarantowanej dla pracowników Wojewódzkiego Szpitala Zespolonego im. L. Rydygiera w Toruniu. Wydawać by się mogło, że taka pomoc to standard, okazuje się jednak, że toruńskie pogotowie jest jednym z nielicznych w Polsce, które ma zapewnione wsparcie psychologiczne. Teraz jest ono potrzebne bardziej niż kiedykolwiek wcześniej.
Z prowadzonych statystyk wiemy, że ratownicy rzeczywiście korzystają z takiej pomocy. Nasz zawód jest obciążony dużym stresem, wyjeżdżamy do różnych pacjentów. Dodatkowy stres to oczekiwanie na przekazanie pacjentów do szpitali. Często się zdarza, że w kombinezonach spędzamy kilka godzin, to nie jest łatwe – tłumaczy Karol Wojtczak.
Opinię publiczną co chwila poruszają wiadomości o problemach z przekazaniem pacjenta szpitalowi. Miejsc w placówkach brakuje, dyspozytorzy odsyłają ratowników od szpitala do szpitala i niejednokrotnie z pacjentem trzeba czekać nawet kilkanaście godzin. Toruń, na szczęście, nie musi jeszcze zmagać się z takimi utrudnieniami.
Oczywiście, czekamy w kolejkach, ale nie po kilka godzin. To się w Toruniu nie zdarza. Jedynym obciążeniem może być decyzja dyspozytora o dostarczeniu pacjenta do odległego szpitala, np. w Świeciu, Radziejowie czy Aleksandrowie – wyjaśnia Karol Wojtczak.
W wielu polskich miastach problemem jest także czas dojazdu do pacjentów w sytuacjach nagłych, który z powodu obostrzeń epidemicznych się wydłuża.
Średnio mieścimy się w czasie dojazdu do pacjenta 8 minut w mieście i 15 minut poza miastem, ale zdarzają się sytuacje, kiedy ten czas jest dłuższy. Wynika to np. z konieczności dezynfekcji ambulansu po poprzednim wyjeździe. Pamiętajmy jednak, że wytyczne co do higieny karetki nie zmieniły się jednak wraz z pandemią i są cały czas takie same. W przypadku podejrzenia choroby zakaźnej także przed epidemią korzystaliśmy z urządzenia do zamgławiania – podkreśla Karol Wojtczak. – Toruń jest na chwilę obecną w pełni zabezpieczony, nie ma możliwości, żeby ktoś do zdarzenia nagłego długo czekał.
Wynika to m.in. z faktu, że w toruńskim pogotowiu udało się uniknąć większych braków kadrowych. Ciągłe zmiany grafików mogą być dla pracowników uciążliwe, ale dzięki temu wszystkie karetki wciąż jeżdżą. Nie byłoby to możliwe bez regularnych, cotygodniowych wymazów na obecność koronawirusa, pozwalających szybko odsunąć od pracy osobę, która ma już pozytywny wynik, a nie ma jeszcze objawów. Nie bez znaczenia jest także koleżeńska solidarność. Zamiany dyżurów, przyjście za kogoś do pracy – to norma. Toruńscy ratownicy wiedzą, że bez wzajemnego wsparcia system nie działałby poprawnie.
Robimy swoje. Boimy się, jasne, nie boi się tylko głupi. Mamy obawy, nasze rodziny także. Nie wiemy, czy osoba, do której jedziemy, nie okaże się chora. Każdy zasługuje jednak na pomoc i każdy tej pomocy oczekuje, bez względu na to, czy ma objawy koronawirusa, czy nie. A my jesteśmy od tego, żeby pomagać. U nas „na podwórku” wszystkie osoby, które potrzebują pomocy, dostaną ją – zapewnia Tomasz Czynszak, ratownik z Torunia. – Nie spotkałem się w Toruniu z taką sytuacją, żeby ktoś, kto pilnie potrzebuje pomocy, nie otrzymał jej najszybciej, jak to było możliwe.
Ratownicy medyczni są na świeczniku, ale wbrew pozorom pierwszym ogniwem łańcucha, od którego zależy sprawne funkcjonowanie systemu, są dyspozytorzy medyczni. Wciąż słabo zauważani. To oni zbierają wywiad medyczny i oceniają zagrożenie.
Rola dyspozytorów medycznych jest nie do przecenienia. Ich zadanie jest teraz utrudnione, bo odbierają dwa razy więcej telefonów niż przed epidemią. To właśnie od nich zależy jednak płynność wyjazdów do pacjenta. U nas, na szczęście, wszystko działa dobrze. Nasi dyspozytorzy, mówiąc wprost, robią robotę – chwali Tomasz Czynszak.
Informacje od dyspozytorów są potem przekazywane do kierownika zespołu medycznego, który podejmuje decyzje o konieczności użycia kombinezonów ochronnych. Okazuje się, że ok. 40-50 proc. wyjazdów to wyjazdy w kombinezonach. Standardem do każdego wyjazdu jest z kolei użycie maseczek FFP2 lub FFP3, okularów i rękawiczek ochronnych, bo – jak mówią ratownicy – teraz każdy pacjent jest potencjalnie zakażony. Zapewniają jednak, że środków ochrony osobistej w toruńskich jednostkach nie brakuje. Czy czegoś im zatem brakuje?
Odrobiny spokoju – podsumowuje Karol Wojtczak.
I rozciągnięcia doby – dodaje Tomasz Czynszak.