Tysiąc dwu- i czteronożnych mieszkańców Torunia maszerowało w obronie schroniska. Polityków i władz nie było
Dziś o 14.30 z placu podominikańskiego ruszył „Marsz w obronie zwierząt z toruńskiego schroniska”. Najmłodsi uczestnicy byli jeszcze w wózeczkach, najstarsi pamiętali czasy, gdy w mieście takiej instytucji nie było, a zwierzęta odławiał hycel do rakarni. Czy te czasy powrócą?
Tłumy ściągały zewsząd. Na uwagę zwracała jego różnorodność. Nie byli to stali „bywalcy” demonstracji i protestów. Najwyraźniej sprawa wyciągnęła z domu zwykłych mieszkańców. Nic dziwnego. Zeszłoroczne statystyki pokazują, że już 52 proc. Polaków ma w domu zwierzę towarzyszące.
I wśród czworonogów panowała ogromna różnorodność. Od rasowych chartów, po egzemplarze „w typie rasy”, zwykłe kundelki, a także… psy niepełnosprawne.
Kogo zabrakło? Na marszu nie pojawili się politycy. Jedynym posłem, który wystosował list poparcia odczytany na marszu przez dyrektora biura poselskiego Macieja Koziołockiego, był Krzysztof Czabański z PiS.
Prócz słów wsparcia wypomniał prezydentowi Michałowi Zaleskiemu, że jego grudniowy list w sprawie przetargu na prowadzenie schroniska pozostał bez odpowiedzi. Poseł Tomasz Lenz odpowiedział, że jest chory, ale może zainteresować sprawą radnych i porozmawiać z prezydentem.
Głównym postulatem Toruńskiego Towarzystwa Ochrony Praw Zwierząt jest unieważnienie przetargu i wprowadzenie do nowego wyższych wymagań, które znajdowały się w przetargu sprzed czterech lat, gdzie od minimum 5 osób wymagano wykształcenia kierunkowego.
Schroniskowi wolontariusze apelują również o to, żeby w przetargu zagwarantowano do obiektu wstęp dla mieszkańców miasta. W obecnym przetargu tych zapisów nie ma, co może zaowocować tym, że 800 wolontariuszy schroniska od 1 lutego do środka po prostu nie wejdzie.
Nasi Czytelnicy od wielu dni sygnalizują nam, że Fundacja Cztery Łapy, która od 1 lutego może przejąć schronisko może być nierzetelna. Sprawdzamy każdy Państwa sygnał. Niestety, telefon Fundacji pozostaje głuchy bądź osoba, która odbiera twierdzi, że jest to pomyłka. Na pytania wysłane w środę nie otrzymaliśmy do dziś odpowiedzi.
Udało nam się skontaktować z członkinią rady Fundacji, trenerką fitness Niną Nadolny. Twierdzi ona, że rok temu złożyła rezygnację z funkcji. Tymczasem jej podpis znajduje się pod sprawozdaniem finansowym Fundacji, który złożono wraz z dokumentami przetargowymi 20 grudnia 2018. Tego faktu nie potrafiła wyjaśnić.
– Niepokojąca jest sekwencja zdarzeń związana z tym przetargiem – pisze Piotr Korpal z TTOPZ w dyskusji dotyczącej marszu. – Najpierw znika z dokumentacji przetargowej wymóg doświadczenia i kwalifikacji. Podmiot, który wygra, może być więc spoza środowiska i niestraszny mu ostracyzm. Następnie przetarg wygrywa firma proponująca kwotę obniżającą stawkę za utrzymanie zwierzęcia do poziomu schronisk w Radysach i Wojtyszkach (niechlubni bohaterowie inspekcji NIK) – jedna z najniższych w całym kraju. I na koniec z nowej umowy wypada punkt dotyczący otwarcia schroniska dla osób trzecich, czyli mieszkańców Torunia. 1 lutego zatrzasną się bramy schroniska. Nikt nie będzie miał tam wstępu bez zezwolenia. Nikt nie wie, co się tam będzie działo. A co może się wydarzyć z tak niską stawką dzienną za utrzymanie zwierzaka, pod nadzorem fundacji, z którą od roku nie ma kontaktu (organizacje, kocie opiekunki, dziennikarze) i siedziba jej mieści się w zlicytowanym przez komornika lokalu należącym kiedyś do członka rady fundacji. Co się może wydarzyć za zamkniętą bramą?
Sprawdziliśmy. Faktycznie, siedziba Fundacji znajduje się pod adresem Konstytucji 3 Maja 13. Jest to dawny lokal siłowni Awangarda, należący niegdyś do członka rady fundacji Daniela Komali, syna Jerzego Komali – prezesa Fundacji.
W sieci bardzo łatwo odnaleźć dwa ogłoszenia o licytacji komorniczej z 2017 r. Lokal wart był wówczas niemal pół miliona złotych. Udało nam się dowiedzieć, że Jerzy Komala, formalnie prezes Fundacji posiada firmę ochroniarską. W radzie fundacji zasiada również Sylwia Lipigórska, jak udało nam się ustalić wykonuje zawód manikiurzystki.
Na Fundację skarżą się karmicielki kotów środowiskowych. W tym roku Fundacja Cztery Łapy otrzymała na sterylizację kotów środowiskowych 30 tys. zł z Urzędu Miasta Torunia. Niestety, kobiety, które karmią i sterylizują stada wolno żyjących, nie mogły z tych pieniędzy skorzystać.
– Ja nie jestem bardzo internetowa, więc poprosiłam przyjaciółkę o to, żeby do nich napisała – mówi pani Sylwia, która karmi toruńskie koty od Bydgoskiego po Polną. – Nigdzie już nie było pieniędzy na sterylki, a wiedziałyśmy, że oni dostali pieniądze. Moja przyjaciółka pisała do nich kilkukrotnie, nie doczekała się pomocy, potem ją zablokowali.
Fundacja do końca stycznia ma czas na rozliczenie tego projektu. Nawet jeśli okaże się, że pieniądze zostały wydane niewłaściwie, nie będzie to mieć żadnego wpływu na przetarg.
Amiko
8 stycznia 2019 @ 23:57
Co do schroniska jedna rzecz jest bardzo smutna. Wszystkie zwierzęta, które stamtąd pochodzą są wykastrowane. Czy te zwierzęta się o to proszą. Podobno jest to samowola schroniska – jakieś wewnętrzne zarządzenie schroniska o którym Wydział Ochrony Środowiska w Toruniu nie ma pojęcia. Jest jeszcze jedna historia. Kiedyś jak był marzec było słychać w Toruniu miałczenie kotów. Teraz jest cisza. Ekipa ze schroniska robi łapanki i praktycznie już wszystkie wolnożyjące koty są wykastrowane. Najpierw stawia się domki, potem kusi koty jedzeniem, a potem pułapka i na operację. Nie wiem, czy te koty gdyby wiedziały za jaką to cenę czy chciałyby mieć pełną miskę. Bardzo niedobrze bo choć część kotów i kotek powinno pozostać w stanie nienaruszonym. Koty po prostu wyginą. Miasto płaci za kastrację kotów i kotek i to jest przyczyna ciągłych polowań dla zysku, a biedne koty są ofiarą. Próba uzasadnienia łapania kotów i kotek potrzebą leczenia jest niesłuszna. Są kocie choroby, które nie dadzą się wyleczyć, a nawet te zdrowe po jakimś czasie się zarażą. Toksoplazmoza jak i choroby roznoszone drogą płciową są nie do opanowania i nie do wyleczenia. Jedynie zgoda na rozmnażanie się i wyginięcie słabych osobników jest szansą na ich przetrwanie. Wystarczy uchylone okno do piwnicy i zimą dokarmienie, a miłośniczki kastrowania niech sobie znajdą inne intratne zajęcie. Domki są zbędne, koty wolą piwnice, a kastrowane nie wiedzą po co żyją i tylko czekają na jedzenie i leżą.
Joanna
9 stycznia 2019 @ 00:19
Aż mnie „zatkało”!!!! Rozumiem, że mają się rodzić, chorować i umierać tysiące kotów w piwnicach (a ich ból i cierpienia?). Powinny rodzić się tysiące psów i grasować w wygłodniałych, zdziczałych watahach. Starsze koty i suki okropnie chorują na infekcje dróg rodnych i ropomacicze. Zagłodzone zwierzęta umierają w potwornych cierpieniach, bo z powodu braku substancji odżywczych mają potworne skurcze mięśni. Nie krzyczą, bo mają instynkt i boją się drapieżców. Rozumiem, że tak ma wyglądać świat? A może jednak przed napisaniem komentarza trochę poczytać lub porozmawiać z kimś mądrym? Mam wrażenie, że napisał to ktoś, kto nie myśli rozumem, a zupełnie inną częścią swojej osobowości.
Kastracja kosztuje, więc trzeba za nią płacić. W małych miejscowościach sami mieszkańcy składają się na kastracje, bo gminy nie stać.
Rudy Pips
10 stycznia 2019 @ 22:33
Koty nie wyginą od sterylizacji. Wyginą za to rodząc ciągle młode w tych piwnicach, w których uwielbiają siedzieć, bo nie ma tam dla nich ani opieki ani jedzenia. Proszę zajrzeć do schroniska lub fundacji zajmującej się kotami i zobaczyć kocięta zasmarkane, z zaropiałymi oczami albo ślepe, bo koci katar zniszczył im rogówki i porozmawiamy wtedy o rozmnażaniu się i wyginięciu słabych osobników. A poza tym – bez obawy. Będą się rozmnażać. Możliwości przerobowe miłośniczek sterylizacji są za małe. Tam gdzie są ludzie, są i bardzo płodne, bezdomne psy i koty. Domowa kotka się puściła – no to już nie jest domowa, za drzwi i po problemie. W ten oto sposób stada kotów wolno żyjących są systematycznie uzupełniane.