Najdłuższa epidemia w dziejach Torunia [WYWIAD]
O myśleniu magicznym i grzebaniu zmarłych podczas epidemii w nowożytnym Toruniu rozmawiamy z dr Katarzyną Pękacką-Falkowską z Katedry i Zakładu Historii i Filozofii Nauk Medycznych Uniwersytetu Medycznego im. Karola Marcinkowskiego w Poznaniu.
Jakie były najdłuższe epidemie w Toruniu? Jak długo taki „stan oblężenia” trwał?
Epidemie w Toruniu trwały maksymalnie dwa, trzy lata. Najlepszym przykładem będzie tu epidemia dżumy, która rozgorzała w 1703 roku w Jarosławiu na południu Polski, systematycznie przesuwając się na północ. Co roku zajmowała coraz to nowe prowincje i miasta Rzeczypospolitej; i w 1707 roku Toruń już wiedział, że zaraza w końcu dotrze do Prus Królewskich. Władze miasta od późnej wiosny 1708 roku przygotowywały się na to: rozsyłając gońców w rozmaite miejsca. W lipcu zaczęto się powolutku szykować, jednocześnie odwlekając myśl, że stanie się najgorsze. Zarazę morową traktowano jako coś, co ma się ziścić, ale wszyscy liczyli na to, że to się nie stanie. Niestety, byli w błędzie. W Toruniu w oficjalnych dokumentach pisano, że epidemia rozpoczęła się we wrześniu 1708 roku, ale z lektury prywatnych listów, zapisków torunian, wynika, że jej początek miał miejsce już w lipcu, sierpniu. Fakt, w najbliższych okolicach miasta i na przedmieściach, np. w Kaszczorku czy na Winnicy. Epidemia trwała kilka miesięcy aż do zimy, gdy nastały mrozy; rozpoczęła się wówczas „zima stulecia” i bakteria Yersinia pestis (pałeczka dżumy, przyp. AZ) dezaktywowała się ze względu na bardzo niską temperaturę. Z wiosną jednak zaraza powoli zaczęła się odradzać, a w pełni wróciła w 1710 roku i trwała do 1711 roku, kiedy w końcu wygasła. Przy czym także później, w 1712 roku, odnotowywano jeszcze pojedyncze przypadki zachorowań. Informacje o nich krążyły od miasta do miasta, docierając w końcu do Królewca, którego władze napisały do Torunia list z pytaniem, czy to prawda. Oczywiście Toruń odpowiedział, że nie, już się z dżumą uporano, ale w mieście pojawiły się inne choroby – gorączkowe i ”tyfoidalne”. Co kryło się pod tymi nazwami, nie wiadomo.
Historia jest nauczycielką życia. W marcu zdawało się nam, że posiedzimy miesiąc w domu i koronawirus zniknie. Zapomnieliśmy o tym, jak wyglądał świat bez szczepionek.
Lekarze, świat medyczny, akurat byli zgodni, że koronawirus wróci na jesień w jakiejś formie.
Ale reszta wypierała „drugą falę”, z nadzieją, że może jej nie będzie.
Myślenie magiczne oraz życzeniowe jest właściwe dla wszystkich katastrof i klęsk żywiołowych. W Polsce historycy do tych drugich zaliczają także epidemie; nie tylko pożary, powodzie, susze, ale również zarazy. Wystarczy przypomnieć fundamentalną pracę Antoniego Walawendera „Kronika klęsk elementarnych”[1].
Dziś mamy “foliarzy” i antymaseczkowców.
Także kiedyś występowały różnego rodzaju zachowania zabobonne, związane z występowaniem zaraz. Używano rozmaitych dziwnych, nieoficjalnych leków, np. na bazie sproszkowanych kości ludzkich. Ssano ropę, która wysączała się z dymienic (z wrzodów na węzłach chłonnych, przyp. AZ) osób umierających z powodu dżumy i takich, które już umarły. Były to przejawy wiary w siłę, która drzemie w ludzkim ciele i którą możemy przejąć, poprzez jej „wchłonięcie”. Ponadto używano rozmaitych amuletów, które łączyły znaki chrześcijańskie z judaistycznymi, kabalistycznymi. Takie monety-amulety były wybijane np. w Krakowie i rozprowadzano je po całej Koronie[2]. Rzecz jasna, szukano również bogu ducha winnych kozłów ofiarnych. Kozłem ofiarnym mógł stać się między innymi “wieszczy”, czyli takie polskie zombie (śmiech). Pod Toruniem, w Rychnowie, w przeddzień wybuchu zarazy, pod koniec sierpnia 1708 roku znaleziono takie stworzenie płci męskiej. Wykopano z grobu gnijącego trupa, którego uznano za wieszczego, i odcięto mu rydlem głowę. Ale kozłów ofiarnych szukano także wśród żywych. Dlaczego? Uważano, że niektórzy ludzie specjalnie roznoszą zarazę. To się nazywało pestis manufacta, czyli „dżuma wytworzona” celowo przez kogoś.

Sprawy tak zwanych mazaczy morowych odnotowujemy m.in. w Poznaniu, Krakowie i Lublinie. Przykładowo w 1709 roku w Poznaniu grabarzy zajmujących się grzebaniem zwłok oskarżono o to, że rozbijają trupom głowy, wyciągają mózgi i z tych mózgów robią specjalną maść, a potem chodzą po mieście i brudzą nią kamienice, ponieważ chcą, żeby w Poznaniu zostało tylko kilka osób. Dzięki temu mazacze mieli przejąć majątki zmarłych i władzę w mieście[3].
Niebezpiecznie było wtedy być grabarzem, czy w ogóle osobą, która mogłaby się wzbogacić na epidemii.
Bez wątpienia w trakcie epidemii praca grabarza była pracą najwyższego ryzyka. Ludzie oskarżani o szerzenie pestis manufacta nie przeżywali takiego oskarżenia, byli skazywani na śmierć. Odbywały się procesy, oczywiście z tezą. Co ciekawe, takich zdarzeń nie odnotowujemy jednak w wielkich miastach Prus Królewskich. Występowało one w miastach katolickich Korony. Z kolei w Europie Zachodniej te procesy były właściwe wcześniejszym epokom i w zasadzie skończyły się w XVII wieku. U nas apogeum tych procesów, rzecz jasna uchwytnych w materiale źródłowym, to okres trzeciej wojny północnej i wielka zaraza z pierwszej dekady XVIII wieku.
Dziś atakujemy lekarzy i inne służby, które z epidemią walczą.
Niesłusznie. Współcześnie służby medyczne robią, co mogą, aby zapobiec szerzeniu się sars-covid-19. Natomiast dawni lekarze i chirurdzy-balwierze migali się od bezpośredniej walki z zarazą. Przykładowo, w XVII wieku w Toruniu była taka sytuacja, że trzeba było losować chirurgów, którzy podejmą walkę z dżumą, ponieważ nie było chętnych.
Nie byli altruistami.
Nieszczególnie. Niemniej dla młodych chirurgów, którzy nie mieli własnych oficyn (praktyk, przyp. AZ) chirurgicznych, zaraza była szansą na usamodzielnienie, ponieważ nierzadko obiecywano tym ludziom, że jeśli przyjadą do „zapowietrzonego” miasta, zaangażują się w walkę z epidemią i uda im się przeżyć, to nabędą obywatelstwo i „w czasie wolnym od powietrza morowego” będą mogli otworzyć i prowadzić swoje zakłady chirurgiczne. Przykładowo, właśnie w taki sposób w 1709 roku chirurgów do przybycia zachęcał zadżumiony Gdańsk. I znalazł się chętny, Manasse Stoeckel[4]. Był on balwierzem aktywnym w Toruniu w trakcie zarazy w 1708 roku, następnie w 1709 r. pojechał do Gdańska. Jak do tego doszło? We wrześniu 1709 roku władze Gdańska napisały do toruńskiego magistratu, czy Toruń nie ma przypadkiem własnych chirurgów, którzy byliby skłonni pojechać nad Motławę i „ulżyli niedoli” bratniego miasta, bo sytuacja jest tragiczna. Stoeckle wyjechał, przeżył i dzięki temu założył własną oficynę chirurgiczną, a nawet napisał książeczkę o zarazie w Gdańsku zatytułowaną Uwagi o tym, co zaobserwowano w trakcie dżumy grasującej w Gdańsku w 1709 r., i które winno się zakomunikować dla dobra ogół. Co interesujące, Stoeckle we wstępie porównał z grubsza, jak wielki był strach przed dżumą w Toruniu i w Gdańsku na początku epidemii. I zrobił to w niezwykle barwny sposób. W końcu był naocznym świadkiem.
Wracając do czasów współczesnych. W niedzielę będziemy mieli jedno z najdziwniejszych świąt Wszystkich Świętych chyba w historii Torunia. Mamy ograniczenia co do liczby osób na pogrzebach i zamknięte cmentarze. Jak wtedy wyglądały pochówki? Czy rozróżniano zmarłych na zarazę od tych „zwykłych”?
Początkowo odbywały się normalne pogrzeby. W 1708 roku, ostatnią „normalnie” pochowaną osobą była burmistrzowa Roesnerowa. Potem wszystkie pogrzeby stały się „ciche”. Jeżeli można było chować w ziemnych grobach indywidualnych, to tak robiono. Wszystko zależało od statusu społecznego zmarłego, ale również możliwości danego cmentarza. Te rodziny, które nie chciały, aby ich bliscy byli chowani w ramach „cichego” pogrzebu, a w zasadzie pogrzebu „oślego” (bez bicia w dzwon, pieśni i egzekwii, czasem bez kapłana), rodziny grzebały bliskich na tyłach własnych posesji albo w podmiejskich prywatnych ogrodach. Oprócz tego miasto na prośbę trzeciego ordynku zaczęło tworzyć miejsca masowego pochówku, ponieważ ludzie umierali na podmiejskich traktach, zwłoki służby były wyrzucane na ulicę lub podrzucane w inne części miasta itd Takich cmentarzy epidemicznych było w Toruniu kilkanaście.
To dużo!
W zwykłych okolicznościach czynny był cmentarz św. Jerzego, cmentarz przy lazarecie, przy kościele św. Katarzyny, przy św. Wawrzyńcu. Gdy wyczerpało się na nich miejsce, zmarłych chowano na przedbramiu Jakubskim, na Rybakach, na Górkach Piekarskich, przy czymś, co nazywało się „Zwölf Stueben”, a więc w starej fosie zamkowej, gdzie dziś znajduje się boisko itp. itd. Przy czym starano się zamknąć kwestię pochówku w dobę.
Co robiono ze zwłokami zimą, gdy ziemia była zamarznięta?
Jeżeli był bardzo duży mróz, to zwłoki układano na stosach i przesypywano ziemią. Grzebano je dopiero na wiosnę. Wyglądało to jak gigantyczny „kopiec kreta”, chociaż to makabryczne porównanie. W XVII wieku, w trakcie zarazy przypadającej na czas potopu szwedzkiego, władze miejskie wiosną podniosły larum, że przysypane ziemią trupy gniją i trzeba szybko rozwiązać problem. W 1708 roku część jam do pochówków masowych przygotowywano wcześniej. Ciała chowano warstwami, następnie przysypywano ziemią i wapnem. Wiosną w wielu miastach pojawił się problem dzikich zwierząt i psów wykopujących fragmenty zwłok i roznoszących je po mieście i przedmieściach.
Świat obiegło zdjęcie grobów masowych dla ofiar koronawirusa z USA. Różniły się tylko tym, że zwłoki miały trumny z nieheblowanych desek. Cofnęliśmy się w czasie i nadal mamy niedowiarków. Czy wówczas też byli ludzie, którzy negowali istnienie choroby?
Ludzie wiedzieli, że dżuma jest – nikt nie wątpił, w jej istnienie. Ludzie umierali na ulicach lub we własnych domach. Ta bliskość śmierci była realna. Więc nie zaprzeczali, ale część bagatelizowała problem ze względów finansowych. Przy czym nie dotyczy to tylko pojedynczych osób, ale również całych miast. Np. w 1709 roku Gdańsk nie zrobił prawdziwego lockdownu. Cały czas działał handel, co wynikało z interesów finansowych i handlowych miasta. Z kolei w Toruniu w 1708 roku miasto zamknięto.
Co wówczas oznaczał „lockdown”?
Gdy nadchodziła zaraza, magistrat zapowiadał mieszkańcom, że będą musieli zakupić sobie jedzenie co najmniej na pół roku. To było osiągalne tylko dla osób najbogatszych. Ci, którzy nie mogli sobie na to pozwolić i nie byli członkami lokalnej wspólnoty, mieli uciekać z miasta. Dotyczyło to m.in. obcych żebraków i ludzi luźnych. Takie osoby wypędzano zresztą z Torunia, stosując wobec nich przemoc fizyczną. Natomiast pozostali w mieście torunianie mieli otrzymać wsparcie magistratu. Zamykano szkoły, część kościołów, do działających świątyń mogli wchodzić tylko zdrowi, bez żadnych oznak choroby. Zabraniano spotkań cechowych, ograniczono do minimum handel, nie można było przyjmować przyjezdnych, nie działały gospody, na ulicach krążyły straże, strażnicy stali także przy bramach wjazdowych i wzdłuż Wisły… Odnośnie do handlu, to wymiana odbywała się za miastem na tzw. wolnicach. Osoby z zewnątrz przyjeżdżały do określonych punktów, zostawiały rzeczy na specjalnych stołach, i zabierały pieniądze wrzucone uprzednio przez kupujących do octu lub wina. Osoba, która przywiozła jedzenie, nie miała bezpośredniego kontakty z kupującym; zabierała „zdezynfekowane” pieniądze, zostawiała towar i wracała do siebie. Tak naprawdę, największy ciężar spadł na samych mieszkańców.
Jak próbowano przepędzić epidemię z miasta?
Żarliwie modlono się do Boga, to przede wszystkim. Starano się także w sposób racjonalny i efektywny, według ówczesnych standardów, wysuszyć i oczyścić miejskie powietrze. Władze zachęcały do palenia ognisk w miejscach publicznych, co miało na celu pozbycie się szkodliwych miazmatów, a więc chorobotwórczych wyziewów. Sprzątano miasto z nieczystości zalegających na ulicach i w fosach. Ostateczną instancją był jednak zawsze Bóg, bo w końcu to on „tak chciał”. Urządzano również dni postu i pokuty.
Jakie były wówczas kary za naruszenie kwarantanny?
Jedną z takich kar było przymusowe wywiezienie do lazaretu, co wiązało się z pewnością zarażenia. Chorych wywożono również do bud w polu, a także stosowano kary cielesne. Mówiło się również o karach gardłowych, ale nie znalazłam takiego przypadku w Toruniu w 1708–1711 roku. Niemniej, proszę pamiętać, że w 1579 roku powieszono dwóch mężczyzn, którzy kradli z zainfekowanych domów pościel, ubrania i tkaniny.
Co się działo z cmentarzami epidemicznymi po zakończeniu epidemii? Omijano je, jako niebezpieczne? Ignorowano?
Jest taka piękna historia z Gremboczyna. Zachował się list pewnego pastora z prośbą o to, żeby taki stary cmentarz morowy ogrodzić parkanem, ponieważ aktualnie jest na nim pastwisko dla krów, co zmarłym może się nie podobać. Druga historia wiąże się z poszerzaniem granic cmentarza, tym razem przy kościele św. Wawrzyńca, przy którym ruszyły sąsiednie budowy. Przewrócił się mur dzielący posesje i właściciel, który miał tam coś budować, chciał go przesunąć i natknął się na kości. Poprosił zatem robotników, żeby kości zebrać na taczki i pod osłoną nocy gdzieś potajemnie wywieźć. Po pewnym czasie o tych cmentarzach zapominano. Tuż po zarazie starano się trochę o nie dbać, oznaczyć w terenie, właśnie po to, by dać spokój zmarłym. Inaczej ma się sprawa z cmentarzami cholerycznymi – ponieważ mówimy tu o XIX w. pamięć o nich przetrwała dłużej. Nie obawiano się cmentarzy. Ludzie byli oswojeni ze śmiercią.
Źródło il. 1 i 3: K. Pękacka-Falkowska , Niebezpieczna profesja tempore pestis: sprawy o szerzenie dżumy w Warszawie, Poznaniu i Lublinie w trakcie wielkiej wojny północnej. W: Społeczeństwo a dobroczynność i opieka społeczna, oprac. red.: Iwona M. Dacka-Górzyńska, Andrzej Karpiński, Warszawa : Wydaw. DiG, 2020, s. 151-182
[1] http://pbc.biaman.pl/dlibra/doccontent?id=1731
[2] https://www.wilanow-palac.pl/amulety_przeciwdzumowe.html
[3] https://www.wilanow-palac.pl/mazacze_dzumowi.html
[4] http://sensushistoriae.epigram.eu/index.php/czasopismo/article/view/125/122