Na bakier z prawem. Kobieca sztuka grafitti
W dzisiejszych czasach zbieranie monet lub znaczków już dawno odeszło do lamusa. Młodzi ludzie interesują się grami komputerowymi lub mediami społecznościowymi i tak naprawdę brakuje miejsca i czasu na oryginalne hobby. Czasem jednak zdarza się wyjątek.
Tekst: Anna Jarek
Alina z wykształcenia jest prawniczką i pracuje w zawodzie. Tymczasem po pracy staje po drugiej stronie prawa. Noce spędza na zajezdni, obserwując miejsce, w którym będzie miała możliwość pomalowania pociągu. Jej pasją jest malowanie graffiti. Jest jedną z nielicznych dziewczyn w Polsce, które się tym zajmuje, i jedyną w Toruniu.
Wychowywałam się wśród chłopaków, którzy malowali. W tamtych czasach w Polsce rozwijała się kultura hip-hopowa, której częścią było graffiti. Ja zostałam przez tę kulturę wchłonięta – wspomina Alina. – Pamiętam sytuację, kiedy kuzyn, wychodząc z pokoju, zabronił mi zaglądać do jednej z szafek, a ja, jako niepokorny dzieciak, od razu tam zajrzałam. Zobaczyłam rysunki, projekty i farby i natychmiast mnie to zafascynowało – opowiada.
Zjawisko pisania po murach istniało od zarania dziejów. W czasach Cesarstwa Rzymskiego młodzi chłopcy ryli w ścianach podobizny swoich ulubionych gladiatorów. W Polsce znamy wczesne przykłady głównie graffiti politycznego. Zmiana nastąpiła wraz z wynalezieniem farby w sprayu. Wtedy też pojawiły się na ścianach pierwsze tagi. Główny znany dziś nurt powstał w Nowym Jorku na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych i patrząc na wpływ, jaki wywiera na popkulturę w dzisiejszych czasach, łatwo zapomnieć jego skromne początki oraz niesamowitą ewolucję.
W malowaniu podstawą są litery, trzeba je czuć. Moje nie wyglądały dobrze podczas tagowania (podpisywania się), bo po prostu tego nie czułam. Ksywka się wypaliła i sama wymyśliłam nową – Kamo. Jako że w swoim życiu prywatnym i zawodowym muszę się kamuflować, pasuje do mnie o wiele lepiej.
Alina nie chwali się swoją pasją wśród znajomych. To niebezpieczne, bo wieści szybko się rozchodzą. Zwykle tam, gdzie nie powinny.
W mojej pracy nikt nie wie, że maluję. Otaczam się głównie ludźmi ze środowiska malarzy, bo przed nimi nie muszę mieć tajemnic. Kiedyś w przypływie chwili opowiedziałam o wszystkim dwóm moim koleżankom ze studiów. Jedna z nich diametralnie zmieniła do mnie podejście i do tej pory nie mamy żadnego kontaktu – opowiada Alina. – Wszystko dlatego, że maluję nielegalnie. Była to dla mnie nauczka, że paradoks „studentka prawa – grafficiarka” był dla niej nie do przełknięcia. Ludzie nie potrafią czegoś takiego zrozumieć, ale nie da się nie łamać prawa i być prawdziwym grafficiarzem. Moja rodzina wie, że maluję. Pokazywałam mamie swoje prace i te legalne chwaliła. Natomiast pokazanie nielegalnych nie było najlepszym pomysłem, bo mama zaczęła się o mnie niepotrzebnie martwić.
Istnieją ściany, gdzie kolorowe obrazki pojawiają się za zgodą władz miasta. W Toruniu jest kilka takich miejsc, m.in. pod wiaduktem na ul. Marii Curie-Skłodowskiej czy przy Szkole Podstawowej nr 13 w Toruniu. Są jednak miejsca, gdzie pojawiać się nie powinny. Alina maluje głównie pociągi i linie kolejowe. Dlaczego akurat nielegal?
Nie ukrywam, że lubię uczucie adrenaliny, które towarzyszy malowaniu pod presją. Wtedy też bardziej potrafię się skupić na obrazku. Gdy maluję legalnie, co też czasami mi się zdarza, mam zbyt wiele czasu na analizowanie linii liter i w efekcie nie wychodzi to wcale dobrze.
Jest jeszcze jeden dość istotny powód, dla którego malowanie „paneli”, czyli pociągów ma tak wielu zwolenników wśród artystów graffiti. Często po nocnej akcji nie ma czasu, żeby pociąg został wyczyszczony, więc pomalowany wyjeżdża w „traffic”, czyli w Polskę, gdzie może go zobaczyć więcej osób. A o to w tym wszystkim chodzi – o sławę!
Alina maluje również pociągi za granicą. Jak do tej pory była w Austrii i w Niemczech. Tam też przydarzyła się jej bardzo stresująca sytuacja.
Malowaliśmy w Berlinie na S-bahnie, na stacji Gesundbrunnen. Miałam akurat wysoką gorączkę i bardzo źle się czułam, więc wyjątkowo miałam nadzieję na spokojne malowanie, bo bałam się, że w razie czego nie zdołam uciec. Pod koniec oczywiście wpadła ochrona i trzeba było brać nogi za pas. Na szczęście w ostatniej chwili znajomy wciągnął mnie na dość wysoki murek i nie zostaliśmy złapani. Jednak wiele nie brakowało.
Na graffiti jamy Alina jeździ rzadko, choć w kilku miejscach w Polsce już malowała. Nie należy do żadnej ekipy, a to głównie daje wejście na takie imprezy. To i doświadczenie. Mimo że maluje już od dziesięciu lat, artystka twierdzi, że nadal ma wiele do nauki.
Nigdy nie jestem zadowolona ze swoich obrazków. Gdy widzę je na zdjęciu, to dopiero zdaję sobie sprawę z własnych niedociągnięć. Ciągle coś zmieniam i udoskonalam. Każdy grafficiarz powinien cały czas się rozwijać.
Jeszcze kilka lat temu malarz mógł poczuć się doceniony, gdy zdjęcie jego obrazka znalazło się w jednym z popularnych w owym czasie magazynów hip-hopowych, takich jak „Concrete” czy „Ślizg”. Teraz większość malujących ma swoje konta na Instagramie, co sprawia, że dostęp do graffiti jest o wiele łatwiejszy. Łatwiej też kupić odpowiednie farby.
Kilka razy wysłałam do jednego z czasopism zdjęcie tego, co namalowałam, i udało się. Zobaczyłam zamieszczone tam swoje dzieło i poczułam się bardzo wyróżniona, zwłaszcza że włożyłam w nie wiele wysiłku.
Malowanie w lecie to czysta przyjemność, ale dla prawdziwych zapaleńców pogoda nie ma znaczenia. W zimie podczas wielostopniowych mrozów wyprawa na jard zaczyna być wyzwaniem.
Muszę przyznać, że lubię malowanie w trudnych warunkach. Być może dlatego, że czuję się wtedy bezpieczniej, bo trudniej natknąć się na ochronę – twierdzi Paulina. – Zdarza się jednak, że palce odmarzają tak, że aż ciężko jest nacisnąć końcówkę od spraya.
Zwykle miejsce do malowania trzeba też wcześniej sprawdzić. Kiedyś robił to mój ówczesny chłopak, a ja przychodziłam na gotowe. Natomiast za granicą nie było tak łatwo. Kiedyś w Austrii musieliśmy wbiec do tunelu metra ze stacji i otworzyć sobie wyjście ewakuacyjne, by później w nocy móc z niego skorzystać przy wchodzeniu do tunelu. Niestety zatrzasnęły nam się drzwi i musieliśmy wbiec tam jeszcze raz. Wszystko trwało sporo czasu. Kiedy wróciliśmy w nocy, drzwi były wciąż otwarte i droga wolna, ale w tunelu nie było pociągu. Noc nieprzespana i akcja bez powodzenia.
Brak snu to zresztą chleb powszedni artysty graffiti. Nieraz maluje się późno w nocy, do drugiej lub trzeciej rano, czyli wtedy, kiedy jeszcze jest ciemno. Żeby zrobić dobre zdjęcie, trzeba poczekać do piątej lub szóstej.
Zaczynam pracę o ósmej rano, więc po takich sytuacjach w tygodniu czułam się wykończona i cały dzień zamykały mi się oczy. Dlatego teraz maluję głównie w weekendy, mimo że policja czy SOK są wtedy bardziej wyczulone. Jeśli ktoś mówi mi, że graffiti to wandalizm, to w porządku. Niech sobie myśli, co chce. Każdy ma swoją opinię i nic mi do tego. Dla mnie to jest sztuka i coś pięknego. Nie wyobrażam sobie bez tego życia. Nawet jeżeli kiedyś przestanę malować, to nigdy nie przestanę się tym interesować.