Jowita Woszczyńska zdradza tajniki mistrzowskiego tortu
Za sprawą bydgoszczanki, ale i absolwentki toruńskiego uniwersytetu, Jowity Woszczyńskiej, Toruń zyskał słodką międzynarodową sławę. Pierwszy raz od lat za granicą nasze miasto sławiły nie pierniki, a tort, który zwyciężył w Cake Designers World Championship 2019 w Mediolanie.
Urodziłam się i wychowałam w Bydgoszczy na Osiedlu Leśnym. Całe dzieciństwo spędziłam właściwie w tym jednym miejscu – mówi niezwykle skromna i sympatyczna mistrzyni. – Tata ma zdolności plastyczne. Kiedyś próbował malować, rzeźbić. Później pracował w ubezpieczeniach i zaczął się wspinać po szczeblach kariery. Pracował również przez pewien czas jako złotnik i tworzył piękną biżuterię. Lubił te wszystkie szczegóły. Nie wiem, czy cierpliwości i tego zamiłowania do szczegółów właśnie nie mam po tacie. On sobie wzrok zmarnował na jubilerstwie, bo to zawód wymagający pracy pod szkłami powiększającymi.
Dziś to córka pracuje nad szkłami powiększającymi. Jej dekoracje powstają z precyzją godną złotników, którzy specjalizują się w technice filigranu. Pierwsze zwiastuny przyszłego sukcesu pojawiły się już w dzieciństwie.
Szóstek z plastyki nie miałam – śmieje się Jowita Woszczyńska. – W dzieciństwie zainteresowałam się pieczeniem ciast. W Polsce w latach 80. i 90. zaczęły pojawiać się przedruki niemieckich gazet kulinarnych, gdzie były fajne przepisy na ciasta. Zaczęłam je wypróbowywać. Pierwszy tort dla mojej mamy przygotowałam jako niespodziankę na jej urodziny. To był trzypiętrowy biszkopt, który od razu mi wyszedł. Zrobiłam dekoracje z marcepanu, który musiałam sobie sama przygotować z mielonych migdałów i syropu cukrowego. Zabarwiłam go naturalnymi barwnikami, typu sok z buraka. To był ten moment, kiedy stwierdziłam, że lubię to robić. Potem przygotowywałam jakieś ciasta dla koleżanek ze szkoły, np. na osiemnastki.
Skromny biszkopt nie jest wcale taką łatwą sprawą. Jedni, by trzymał formę, dodają do niego kisiel, inni rzucają ciastem o podłogę, jeszcze inni ścinają wszelkie nierówności ostrym nożem, udając, że taki właśnie piękny wyszedł. Zrobić udany trzypiętrowy biszkopt za pierwszym razem jest oznaką ogromnego szczęścia lub talentu.
Nie chciałam tego mówić, ale moja mama też walczyła z biszkoptem. Ja po prostu trafiłam na dobry przepis. Jest ich dziś tyle dobrych… – opowiada skromnie. – To były czasy, kiedy jeszcze było bardzo mało dostępnych składników, żeby to wszystko zrobić, a o gotowych dekoracjach nie było mowy.
Lata 90. i przemiana ustrojowa sprawiły, że nasze sklepy zaroiły się od gotowych marcepanowych różyczek i listków z czekolady. Nadal były traktowane jak rarytas i pamiętam, że niektóre gospodynie tej samej różyczki ze sklepu były gotowe użyć kilkukrotnie, żeby „się nie zmarnowała”. Wciąż jeszcze byliśmy na cukierniczym „dzikim wschodzie”. Prawdziwy raj znajdował się gdzie indziej…
Gdyby moje dzieciństwo przypadło później, pewnie do tortu dla mamy i tak nie użyłabym gotowych ozdób. Zawsze bardzo mnie interesowało, jak zrobić te dekoracje. Gdy się pojawiały pierwsze przepisy na masę cukrową, od razu je podchwyciłam. A gdy już zamieszkałam w Anglii, gdzie była dostępna w sklepach, to była dla mnie rewelacja. Nadal jednak była to tylko pasja.
Żeby to zamiłowanie przerodziło się w pracę przynoszącą sukcesy, trzeba było poczekać. Życiorys pani Jowity sam podpowiadał, że na to „coś” będzie musiała trochę poczekać.
Dość długo szukałam swojej drogi. Studiowałam filologię polską, administrację, próbowałam wielu różnych rzeczy. Byłam niezdecydowana i ostatecznie skończyłam filozofię na UMK. Nie spodziewałam się, że na studiach będzie tyle logiki i innych „matematycznych” zajęć, ale jakoś udało mi się to przebrnąć. Potem to już była dla mnie czysta przyjemność, choćby estetyka… To były naprawdę piękne studia. Dziś cieszę się, że tak się ułożyło.
Warto dodać, że ogromnym wsparciem i towarzyszem w tej długiej drodze do sukcesu był mąż pani Jowity. Podczas spotkania w Muzeum Okręgowym w Toruniu sala biła mu brawa, gdy okazało się, że konstrukcje zabezpieczające mistrzowski tort były jego autorstwa. On i pasja do cukiernictwa były zdecydowanie tym, co stałe w życiu naszej bohaterki. Zmieniały się nie tylko kierunki studiów, ale i miejsca zamieszkania.
Przez trzy lata po ślubie mieszkaliśmy na malutkiej wyspie Jersey. To jest przepiękne miejsce, chociaż zima i jesień są ciężkie do przejścia. Nawet sztormy tam miały swój urok.
Na wyspie Jersey urodziła się córka pani Jowity. Po powrocie do Polski to właśnie dzieci: ich urodziny i inne okazje stanowiły powód dla rozwijania cukierniczej pasji.
Dla przyjemności zaczęłam uczyć się nowych technik. Czasami przygotowywałam jakieś niespodzianki do szkoły dla dzieci, np. na mikołajki. Moje prace pewnego dnia zauważył pracownik Cukierni Sowa, Marcin Ignaszak. Poprosił o zdjęcia moich prac i w taki sposób trafiłam do dekoratorni.
W trakcie pięciu lat pracy w cukierni nasza bohaterka w dziedzinie konkursów osiągnęła już wszystko, co praktycznie jest możliwe. Decyzja zapadła po udekorowanym przez panią Jowitę torcie na 60-lecie firmy. Takiego sukcesu nikt się nie spodziewał.
Tortu na mój pierwszy Expo Sweet w 2017 r. nikt nie widział. Zrobiłam go w domu, pojechałam i wygrałam. Praca nad nim trwała miesiąc.
Tworzenie takiej pracy konkursowej zaczyna się od pomysłu i projektu. Motywem przewodnim tegorocznych mistrzostw świata była kultura i tradycja narodu. Jak przyznaje nasza bohaterka, w przedbiegach odpadło wiele propozycji: od historii II wojny światowej po politykę. Przyszła mistrzyni zaufała swojej intuicji i do sponsorów, czyli przedstawicieli Expo Sweet oraz producenta masy cukrowej Massa Ticino, pojechała z własnym pomysłem.
Chciałam, żeby tort kojarzył się pozytywnie. Stąd tyle toruńskich motywów, które kojarzą mi się z latami studiów i tym, co piękne. Moim zdaniem zresztą toruńska starówka jest ładniejsza od krakowskiej. Przygotowałam się naprawdę solidnie. Zrobiłam kwerendę w muzeach, jeździłam z aparatem i dokumentowałam kamienice i ich detale. Rozrysowałam je na papierze milimetrowym. Są wykonane z piernika ozdobionego ażurowym wzorem z lukru.
Praca od projektu do zakończenia trwała pół roku. Przygotowania do tegorocznych mistrzostw były możliwe nie tylko dzięki wsparciu męża, ale i… klimatyzacji w domu. Dekoracje nie wymagają warunków chłodniczych, ale przy tegorocznych upałach straciłyby urok. Wnętrze, rzecz jasna, jest atrapą – nie kryje się w nim ciasto z kremem, lecz styropianowa forma. Poza tym wszystkie elementy są zgodne ze sztuką cukierniczą, tak jakby tort faktycznie mógł zostać zjedzony, dlatego kotwą, która podtrzymuje stelaż oraz wierzbę z gorzkiej czekolady, musiał stać się walec ze stali chirurgicznej. Witki spływające z drzewa oraz strzecha na chacie są rozwiązaniami cukierniczymi, które pani Jowita wymyśliła od podstaw. I to właśnie zaciekawiło jury.
Długo głowiłam się nad tym, by gałązki na drzewie były jadalne i ruszały się jak prawdziwe. A strzecha? To poprzecinane płatki śniadaniowe, które pamiętałam z pobytu w Anglii. Jury doceniło to rozwiązanie. Uczyłam się również nowych technik, za których użycie przewidziano dodatkowe punkty: areografu, izomaltu, kwiatów z papieru opłatkowego czy rzeźby z czekolady.
Tort do Mediolanu jechał samochodem wraz z trzyosobową delegacją. Była to prawdziwa wyprawa przez góry. Cukierniczemu dziełu sztuki nie udało się zanocować w hotelu na trasie. Okazało się, że górska noclegownia miała zbyt niskie i spadziste dachy, by można było go wnieść. Ogromny stres się jednak opłacił.
Niesamowite szczegóły, przepiękne malunki, rewelacyjne rzeźby, liczne nawiązania do symboli Polski. Całkowite i bezbłędne wyczerpanie tematu konkursu – tak jury w Mediolanie skomentowało zwycięski tort.
Jurorzy nie wspomnieli jeszcze o jednym. Nie dość, że prezentuje się pięknie, to jeszcze obłędnie pachnie. Odurzającego zapachu czekolady i piernika nie odda żadne zdjęcie.