„Kobiety powinny działać do końca. Nie powinny nigdy stać i czekać, aż ktoś im poda kawkę”
Z Aurelią Liwińską, 102-letnią mieszkanką Torunia rozmawia Aleksandra Malinowska
Dlaczego mówi pani o sobie babcia? Jest pani posiadaczką pięknego imienia.
Dziękuję. Nazywam siebie babcią, bo przecież nią jestem. Nie jestem tylko babcią, ale nawet prababcią. Doczekałam się dziesięciorga wnucząt i szesnaściorga prawnucząt. Bliscy nazywają mnie mamą, ciocią, babcią. Wszystko mi odpowiada.
Królową też? Usłyszała pani taki komplement podczas sesji zdjęciowej z okazji setnych urodzin.
Miałam wtedy lepiej niż królowa, bo ona musi przecież za wszystko płacić, a ja miałam wokół siebie mnóstwo życzliwych osób za darmo: makijażystkę, fryzjera, fotografa. Mogłam się poczuć jak w młodości, która jest piękna. Młode lata są zawsze wspaniałe.
Ale i trudne, o czym świadczy pani historia.
Wszystko zależy od tego, w jakim otoczeniu się żyje. Jeżeli w klasie średniej, to dobrze, jeśli w wyższej klasie, to bardzo dobrze, ale jeśli w chłopskiej, to gorzej. Jestem wołynianką. Urodziłam się w lipcu 1917 roku w majątku Kołbanie na Wołyniu w patriotycznej, polskiej rodzinie, jako piąte dziecko Aliny z Kurowskich i Mariana Zaleskiego herbu „Dołęga”. Wychowałam się w środowisku wielokulturowym, wielowyznaniowym. U nas byli chłopi- Mazurzy, szlachta i arystokracja. Ja się zaliczałam do tej szlachty biednej, ale dobrze się nam żyło i bawiło. Były dworki, więc jeździło się od dworka do dworka. Nie było samochodów, ale za to były wspaniałe bryczki, sanki. To najbardziej utkwiło mi w pamięci. Konie miały naszyjniki, a na nich dzwoneczki. Jak się jechało, to te dzwonki dzwoniły. Wielka radość, o której dziś można pomarzyć, bo nie ma już takich zim.
Jeździła pani konno?
Tak. Dla mnie istniały tylko konie albo narty.
Urodziła się pani w czasie I wojny światowej. Ludzie, którzy przeżyli wojnę, raczej nie mówią, że to były wspaniałe lata. Pani mówi o tym, co dobre.
To zależy, co człowiek przyjmuje. Ja mogę powiedzieć, że przez całe życie była tragedia, bo już w wieku trzech lat byłam półsierotą, a życie sieroty jest nie do pozazdroszczenia. Mój tata został zamordowany podczas wojny polsko-bolszewickiej w 1920 roku. Gdy miałam dwadzieścia kilka lat, doświadczyłam rozszalałego ukraińskiego nacjonalizmu. Przeżyłam rzeź wołyńską w 1943 roku, uciekając od bandy banderowców i ich mordów, przeżyłam też II wojnę światową. Przyjechaliśmy do Warszawy, akurat na powstanie. I to była kolejna tragedia, ale życie się dalej toczyło. Same nieszczęścia, ale zamiast o nich opowiadać, wolę mówić, że miałam bajeczne życie: męża, dzieci.
Jak pani poznała męża?
Opowiem pani o nim anegdotkę, którą bardzo lubię. Jak przyjechałam ze Wschodu do Warszawy, to zatrzymałam się u księdza. Był bardzo dobry, opiekował się całą naszą rodziną. Gdy przyszła wojna, zaczęłam się starać o odszkodowanie, bo przecież uciekłam z własnego domu. Miałam papiery i dostałam dzięki temu 18 hektarów ziemi pod Warszawą, w Iwicznie. Z nowym domkiem, zabudowaniami. To był spadek po Niemcu, który miał trzy młyny – piękny obiekt. Przyjechałam z torebką i dziećmi – synkiem siostry i Danusią, sierotką, którą zabrałam z Wołynia. Byłam „panną z dziećmi” przez kilka miesięcy, a potem znalazł się taki człowiek, który przyszedł z niewoli niemieckiej. Zapoznaliśmy się. W międzyczasie umarła moja mama, a ja nie miałam grosza przy duszy. Pewnego dnia on do mnie przyszedł i powiedział: „Pani nie ma nikogo, ja wróciłem z niewoli niemieckiej, może połączymy swoje losy i pójdziemy dalej?”.
Mało romantycznie.
Mało romantycznie?! Bardzo romantycznie, bo ja się zgodziłam (śmiech). On mnie nie przekonał, ale starszy braciszek rozwiał moje wątpliwości, mówiąc: „A ty co? Na księcia z bajki czekasz? Majątku nie masz, studia nieskończone, panna wrześniowa, bo 28-letnia, no to co? Na co czekać, jak się znalazł? Trzeba wychodzić za mąż”. Zdecydowałam, że wyjdę za mąż, ale przy ślubie się opamiętałam. Mój małżonek przysięgał, a jak przyszła moja kolej, to nie mogłam nic powiedzieć. Dopiero jak na niego spojrzałam, takiego bladego i wystraszonego, to powiedziałam „tak” i wzięłam ślub. Wróciliśmy do domu i znów naszły mnie wątpliwości. Pomyślałam: „Co ja zrobiłam, poślubiłam człowieka, którego nie znam”. I proszę sobie wyobrazić, że mi się trafiło. Przeżyliśmy razem 53 lata. Mieliśmy gospodarstwo. Mój mąż był wspaniałym człowiekiem, jego pasją był ogród, a ja zaczęłam prowadzić hotelik. Wychowaliśmy czwórkę dzieci i jedną dziewczynkę, którą wzięłam. Uratowałam małą dziecinę. Jak napadli na nas Ukraińcy, to wymordowali jej całą rodzinę.
A jak pani trafiła tu do Torunia?
Moja córka tu mieszkała. Dwadzieścia parę lat temu przyjechałam do niej w odwiedziny i tak już zostałam.
Za chwilę skończy pani 102 lata. Ma pani jakąś receptę na długie życie?
Trzeba myśleć o tym, że jak człowiek jest smutny, to jest nielubiany, nie będzie miał przyjaciół. Wyznaję zasadę „Śmiej się z ludźmi, płacz w ukryciu, bądź lekki w tańcu, ale nigdy w życiu”. To jest recepta na długie życie. Jeśli chodzi o nawyki, to naleweczki nie odmówię. Robię ją ze wszystkiego, ale najlepsza jest z białego bzu. Trzymam się tego, że jak się wypije kielicha, to się żyje (śmiech).
Co jeszcze pani robi, żeby być w dobrej formie?
Poza naleweczką dobrze robią mi spacery. Spaceruję z kijkami. Muszę się wyprostować, żeby ludzie myśleli, że ja idę, bo tak to by myśleli, że babka się podpiera. Jak mnie pytają, gdzie idę, to odpowiadam, że na randki chodzę. Poza tym lubię chodzić na gimnastykę i zgodnie z zegarem biologicznym śpię.
Aktywna z pani kobieta!
Uważam, że kobiety powinny działać do końca. Nie powinny nigdy stać i czekać, aż ktoś im poda kawkę. Powinny pracować i walczyć o swoje, bo tu chodzi o przyszłość. Bardzo podoba mi się inicjatywa Kongresu Kobiet, który odbył się w Toruniu, gdzie byłam honorowym gościem.
Kobiety w Polsce nie mają łatwo.
Trudno mają te kobiety, które chcą działać naprawdę. One tak. Wybić się to jest dla kobiety w Polsce nadal trudna sprawa. Tym, które są w domu, nie jest tak trudno chociażby z tego względu, że mamy do dyspozycji różne pomoce. Ale wie pani co? Uważam, że kobiety u nas za mało działają. Weźmy np. politykę. Proszę zobaczyć, my teraz sobie rozmawiamy, nie wyjeżdżamy w teren, nie mamy żadnego zebrania, a inne to robią. Myślimy, że prawa, które wywalczyłyśmy, są nam dane na zawsze, ale nikt tego nie wie, czy na zawsze. Cały czas trzeba o to dbać. Moja mama nie miała żadnych praw. Nasz dom stał na odludziu, był ładnie położony. Jak zmarł ojciec, to trzynaście rodzin mieszkających obok nam pomagało. Były przecież dzieci i samotna kobieta, która mogła jedynie sprzedawać las, ale i wtedy dostała opiekunów, by nie zrujnowała posiadłości.
Jakich opiekunów?
Był sędzia, ksiądz i brat ojca. Mama nie mogła sama podejmować decyzji, to oni zarządzali majątkiem. Albo się na coś zgodzili, albo nie.
A która kobieta jest dla pani wzorem?
Podziwiam kobiety, jednak to nie jest Polka. To Niemka – Angela Merkel. Ona trzyma nie tylko swój kraj, ale nas wszystkich. Podziwiam też profesor Małgorzatę Gersdorf za upór i jej postawę.
Powiedziała pani, że prowadziła hotelik. Co jeszcze robiła pani w życiu?
Byłam nawet gospodynią ministra aprowizacji na wschód, a nie miałam pojęcia o gotowaniu. Przyjęłam obowiązki pani domu. Pamiętam, jak kiedyś poprosił o przygotowanie imprezy na trzydzieści osób. Zaproponowałam zupę nic (śmiech).
I to przeszło?
Oczywiście (śmiech).
A gdyby dziś mogła pani wybrać dla siebie zawód, to kim by pani została?
Zostałabym polityczką.
Dlaczego?
Bo chciałabym mieć realny wpływ na to, co się dzieje. Na 101. urodziny dostałam od pani Małgorzaty Kidawy-Błońskiej pisaną ręcznie Konstytucję, wzruszyłam się bardzo za to wyróżnienie, bo jest to ważne dla nas wszystkich.
Myśli pani, że płeć ma znaczenie w polityce?
Nie. Tu rządzi rozum i spryt, a nie głupota, której w Polsce mamy za dużo. A mamy ją dlatego, bo sami na to pozwalamy. To nasza wina, kogo wybieramy.
A jaka jest nasza, Polaków, największa wada?
Brak tolerancji. Ja zawsze podkreślam, że istota człowieczeństwa zawiera się w zbiorze właściwości moralnych i etycznych, niezależnych od koloru skóry, przekonań politycznych, narodowości czy wyznania religijnego. Mamy też wielki problem z tym, by innym życzyć dobrze, dlatego ja wszystkim życzę sto lat.
Pani Aurelio, a czego pani życzyć? Swoją drogą, ciekawi mnie, jakie życzenia pani dostaje po setnych urodzinach.
Oj, z tym jest wesoło. Goście przyzwyczaili się do śpiewania sto lat, sto lat, a teraz zaczynają śpiewać sto pięćdziesiąt albo dwieście.
Inka
22 stycznia 2019 @ 06:49
Co za kobieta☺tylko brać przykład moje panie. Pani Aurelio zaimponowała mi Pani. Pozdrawiam serdecznia?.