Polacy biednieją [FELIETON]
PiS z lubością przedstawia się jako partia ludzi biedniejszych i rzekomo zapomnianych. Dziesiątki miliardów złotych finansujących co roku różnego rodzaju programy socjalne miały uczynić polskie społeczeństwo równiejszym. Po niemal ośmiu latach okazuje się, że nawet tej, najważniejszej obietnicy, partia Kaczyńskiego nie potrafiła spełnić.
Chorwacja upada, straszył jeszcze w styczniu Mateusz Morawiecki, kilka dni po tym, gdy ten kraj wszedł do strefy euro. „Chorwaci przeżywają szok cenowy, w Chorwacji mamy do czynienia z daleko posuniętym chaosem cenowym. Widzimy bardzo wyraźnie, że ceny na półkach w Chorwacji (….) są znacząco skokowo wyższe z tygodnia na tydzień. Praktycznie, w ślad za niektórymi mediami polskimi, mogę podać, że ceny wzrosły nawet o 70% czy 80% w ciągu tylko jednego tygodnia”.
Nie wiemy, na jakie „polskie media” powoływał się Morawiecki, bo tego już – oczywiście przypadkiem – nie zdradził. Pamiętam jednak, że w jednym z tzw. maili Dworczyka prezes Rządowej Agencji Rezerw Strategicznych przekonywał premiera, że w czasie pandemii w Niemczech brakuje respiratorów i powoływał się na reportaż z TVP Info. Morawiecki miał odpowiedzieć „Poproszę o inne źródło”. W przypadku opowieści o kryzysie w Chorwacji, albo zapomniał sprawdzić źródła, albo po prostu sam ją wymyślił.
Bo oto najnowsze dostępne dane pokazują, że inflacja w Chorwacji w styczniu wynosiła 12,5 procent rok do roku, podczas gdy w Polsce było to 15,9 procent. W lutym inflacja w skali rocznej spadła w Chorwacji do poziomu 11,7 procent, a w tym samym czasie w Polsce wzrosła do 18,4 procent – osiągając poziom najwyższy od 1996 roku.
Wysoka inflacja oznacza, że nawet kiedy nasze zarobki rosną, to prawdopodobnie nie na tyle szybko, żeby nadążyć za dramatycznym wzrostem cen. Jeśli ktoś na początku zeszłego roku zarabiał, dajmy na to, 4 tysiące złotych na rękę, następnie dostał podwyżkę wysokości 500 złotych netto, ale za czynsz, rachunki, benzynę i podstawowe zakupy płaci miesięcznie 700 złotych więcej, to mimo podwyżki jest 200 złotych na minusie. „Jesteśmy obciążeni olbrzymim inflacyjnym podatkiem wynoszącym w tej chwili 18 proc. rocznie. Polacy stracili ok. 300 mld zł od momentu, gdy inflacja urwała się z łańcucha”, mówił w TVN24 mój kolega z Parlamentu Europejskiego, prof. Marek Belka. Inflacja przejada nasze oszczędności i nasze pensje.
I nie trzeba wierzyć mi na słowo. Wystarczy zajrzeć do danych Głównego Urzędu Statystycznego. Według wstępnych wyliczeń przeciętne realne wynagrodzenie brutto (realne, czyli uwzględniające poziom inflacji) spadło w 2022 roku o 2,1 procent. To pierwsza taka sytuacja od… 1994 roku, czyli niemal 30 lat!
Oczywiście nie jest tak, że wszystkim spada jednakowo, a są tacy, którzy się wzbogacili. Na pewno PiS jako partia troszcząca się o biedniejszych zadbała, by to zjawisko nie przełożyło się na wzrost nierówności, prawda? Nieprawda i znów wystarczy zajrzeć do danych.
„Zróżnicowanie dochodów na osobę w gospodarstwach domowych, mierzone współczynnikiem Giniego, po okresie spadku w latach 2014-2017 i chwilowej stabilizacji, od roku 2019 wzrasta”, czytamy w raporcie GUS. Cytowany dokument nie obejmuje danych za rok 2022, bo te są wciąż opracowywane, ale jak podają dziennikarze „Dziennika Gazety Prawnej” „pobieżna analiza dostępnych wyników pozwala twierdzić, że mieliśmy do czynienia ze skokowym rozwarstwianiem się dochodów – z tej przyczyny, że jesienią realne dochody większości grup zawodowych i społecznych stanęły w miejscu, a wybranych – rosły jak nigdy”. Innymi słowy, różnice pomiędzy biedniejszymi i bogatszymi jeszcze się zwiększą, a to znaczy, że przekroczą poziom sprzed dojścia PiS do władzy. A przecież nie tak miało być.
Bardzo niepokojące są też inne dane dotyczące kondycji polskiej gospodarki i stanu portfeli Polaków. „Sprzedaż detaliczna w Polsce zmalała w lutym o 5 proc. – poinformował we wtorek GUS. Przyciśnięci rekordowym wzrostem cen Polacy mocno oszczędzają na zakupach, np. produktów trwałego użytku jak meble, ale też i żywności, która drożeje bez litości kolejny już miesiąc”, pisze dziennikarz „Rzeczpospolitej” Krzysztof Adam Kowalczyk. I ostrzega, że powinniśmy przyzwyczajać się do pojęcia „stagflacja”, które jego zdaniem ma szansę stać się słowem roku. Co to takiego?
„To groźny melanż wysokiej inflacji i bliskiego zera wzrostu PKB”. Groźny dlatego, że niezwykle trudno z nim walczyć – jeśli spróbujemy zmniejszyć inflację, gospodarka może wpaść w recesję, jeśli zaś spróbujemy walczyć z recesją, ryzykujemy napędzenie inflacji.
Ech, gdyby tylko dało się skądś pozyskać duże pieniądze w postaci grantów lub nisko oprocentowanych pożyczek, które pozwoliłyby na nowo rozruszać polską gospodarkę. A najlepiej, gdyby takie wielomiliardowe przelewy przyszły w stabilnej walucie, na przykład w euro. Wzmocniłoby to złotówkę, dzięki czemu ceny importowanych towarów, w tym nośników energii poszłyby w dół, co obniżyłoby poziom inflacji. Gdyby taki program – nazwijmy go roboczo Krajowym Planem Odbudowy – istniał, to liderzy PiS z pewnością zrobiliby wszystko, żeby z niego skorzystać i tym samym pomóc Polakom, prawda?