Mizuna, rukola i mangold. Torunianie pokochali warzywa z permanentnych zagonów
Mikrogospodarstwo ze Świętosławia specjalizuje się w produkcji sałat i warzyw. Właściciele uprawiają je bez nawozów, oprysków i… orki.
Jest takie powiedzenie, że dobremu gospodarzowi to i byk się ocieli. U Anny i Marka Sobczaków zdarza się, że w orce pomagają nawet nornice. Poznaliśmy kilka tajników ich ekologicznego gospodarstwa, którego produkty są bardzo dobrze znane torunianom, zaopatrującym się w nie na targowisku, sklepach ekologicznych i restauracjach.
Gości wita tabliczka „Uwaga, pszczoły!” zamiast tradycyjnego ostrzeżenia przed „złym psem”. Zapylacze mają tu co robić. Po sąsiedzku dominują zboża i kukurydza, a tu mogą się wypasać na kwietnej łące i koniczynie, które rosną w przedplonujących blokach. Określenie „blok” zresztą jest tu w powszechnym użyciu. Malutkie, nieprzekraczające półtora hektara gospodarstwo jest zaplanowane co do centymetra w specjalnych sekcjach, a te z kolei podzielone są na zagony. W tym planie nie ma za to traktora, opryskiwacza i worków z nawozem, a nawet i obornika. Za wyniki upraw odpowiada tylko to, co dzieje się w glebie i praca ludzkich rąk.
– Rolnictwo oparte na orce ma ograniczone możliwości – tłumaczy brak traktora Marek Sobczak. – Już sama szyna płużna ogranicza możliwości wzrostu korzeni, a pozostawianie gleby odkrytej naraża na wysiew chwastów. Staramy się spowodować przez to, że budujemy glebę, sprawiamy, że staje się „żywa”, stworzyć takie warunki dla roślin, żeby w poszukiwaniu składników odżywczych mogły jak najgłębiej się dostać, a przez to jesteśmy w stanie siać gęściej. A jeżeli jesteśmy w stanie siać gęściej, to z małego areału jesteśmy w stanie więcej zebrać. U nas marchewka siana na szerokości 80 cm ma sześć rzędów.
Warto przypomnieć, że już w ubiegłym roku o tej samej porze pisaliśmy o młodych rolnikach, którzy chwytają nowe trendy i coraz częściej stosują uprawę bezorkową.
Tym razem do gospodarstwa wybraliśmy się w 30-stopniowy skwar, podczas którego orka na okolicznych polach trwała w najlepsze. Trwało również i nawożenie, zarówno nawozami sztucznymi, jak i obornikiem, co było widać, słychać i czuć. Piękne skiby prażyły się w słońcu, jakby potwierdzając prawdziwość słów Marka Sobczaka.
– Mamy wysianą marchew i buraczki na zbiór jesienno-zimowy, również gęsto – opowiadają Sobczakowie. – Dlaczego gęsto? Rośliny zacieniają glebę, przez co nie przesycha, a jednocześnie nie tworzymy warunków do rozwoju chwastów. W pierwszym roku, faktycznie, mieliśmy ich wyrzut, ale tylko cieszymy się z tej biomasy. Gleba powinna być osłonięta, żywa, zasobna w minerały. Małe, kiełkujące chwasty likwidujemy za pomocą gracy ogniowej.
To narzędzie o intrygującej nazwie jest niczym innym, jak zestawem składającym się z butli z gazem i palników. Do złudzenia przypomina te używane do zgrzewania papy z tą różnicą, że używane w ogrodzie ma szelki lub kółka.
Wspominaliśmy, że gospodarstwo jest podzielone na bloki, których obecnie jest 10, a większość z nich laik nazwałby ugorem. W rzeczywistości jest to trawa, koniczyna, a nawet chwasty. Po ich skoszeniu przykrywa się je grubą czarną folią do kiszenia. Biomasa, po rozłożeniu przez bakterie i owady, zasili ziemię, a dodatkowo ją spulchni. Do tego procesu, zwanego orką biologiczną, przydają się nawet krety i nornice, które buszują i toczą korytarze pod czarną folią. Jest to również tzw. kompostowanie na miejscu. Dzięki temu właściciele redukują niepotrzebną pracę i wydatki, jak przerzucanie czy wywożenie kompostu lub, co zdarza się w permakulturze, kupowanie go w gotowych workach. To gospodarstwo jednak permakulturą nie jest, chociaż bez dwóch zdań się tym trendem inspiruje.
– Gdy będę potrzebował coś obsiać, po prostu odkryję spod folii tylko tę część, która będzie mi potrzebna – tłumaczy Marek i śmieje się, słysząc pytania o nawozy, traktor i sprzęt. – Nie, nie używamy nawozów. Nie, nie używamy nawet tych ekologicznych, nawet gnojówki z pokrzyw.
Cały proces wydaje się być bardzo prosty, jednak gospodarze przyznają, że początki były ekstremalnie trudne i popełniali wtedy mnóstwo błędów.
– Zawsze chcieliśmy pracować na ziemi i mieć własne gospodarstwo – mówią Sobczakowie. – Los chciał, że tata Ani przepisał nam ziemię. Uprawa warzyw była dla nas naturalną konsekwencją własnego poszukiwania jedzenia dobrej jakości. Żeby takie mieć i mieć je cały rok, trzeba, niestety, robić to profesjonalnie, na większą skalę i również dla innych. Mikrogospodarstwo stało się dla nas sposobem na życie, dającym niezależność i umożliwiającym bycie z rodziną, dziećmi, a to było dla nas bardzo ważne.
Początki, jak podkreślają, nie były łatwe. Uczyli się na swoich błędach. Efekty, które mimo wszystko udawało się im osiągnąć, zachęcały jednak do trwania przy uprawie. Zapytani o sekret powodzenia, śmieją się i wskazują na siebie nawzajem.
– Było wiele takich momentów, w których ktoś inny rzuciłby ziemię, szczególnie, gdy owady zrobiły sobie stołówkę w naszej uprawie brokułu. W pierwszym roku najlepiej wyszły nam… zdjęcia – śmieje się Anna. – Gdy Marek się tu wprowadził, nie miał pojęcia o uprawie ziemi. Pierwszy raz widział siew marchwi. Ale to właśnie było dobre.
– Faktycznie nie umiałem nic – potwierdza Marek. – Żona wiedziała więcej, co „się robi”, a czego nie. I to właśnie było dobre. Musiałem uczyć się sam. Czytałem bardzo dużo o permakulturze, gospodarstwach regeneratywnych i życiu glebowym. Inspirację dla założeń biznesowo-finansowych czerpałem od Jeana-Martina Fortiera, Kanadyjczyka, który uprawiając w permanentnych zagonach, osiągnął ogromny sukces.
Nauka nie poszła w las i dziś „Prosto z pola” ma swoją stałą klientelę zarówno w sklepach ekologicznych, jak i na targowisku miejskim. Paradoksalnie, nie są to młodzi weganie i hipsterzy. Ich sałaty kupują wszyscy.
– Przede wszystkim nie zastanawiamy się, czy nie dzielimy naszych klientów na grupy – deklarują z uśmiechem. – Wiemy o nich tyle, że są bardzo sympatyczni, bardzo miło się z nimi rozmawia. To, co łączy wszystkich, to fakt, że zwracają uwagę na to, żeby jeść zdrowo, szczególnie teraz.